Taterniczek 26
Drogi Wspinaczu!

Jeśliś jest adeptem taternictwa dopiero, z nabożeństwem patrzącym na starszych, lub bardziej doświadczonych kolegów, instruktor, z którym masz się spotkać na wspinaczkowym kursie w Tatrach jawi Ci się jako młody bóg, wspaniały i silny, pokonujący z wdziękiem i lekkością motyla najtrudniejsze nawet drogi. Szczególnie rozpoczynająca karierę wspinaczkową płeć piękna widzi oczyma duszy w owym instruktorze kwintesencję męskości i odwagi.

Kiedy więc nadchodzi czas Twego Kursu pakujesz manatki i z głową pełną marzeń o wielkich wyczynach przy boku wspaniałego herosa taszczysz się do Zakopanego, a stamtąd na Halę Gąsienicową, gdzie w rozpadającej się budzie mieści się osławiona Szkoła Taternictwa. Trzęsąc się z emocji pukasz do drzwi owej budy i już stajesz przed szlachetnym, a groźnym obliczem szefa. Z trwogą kulisz się pod Jego badawczym spojrzeniem, które w jednej sekundzie ocenia, czy nadajesz się na kurs, czy też należy Cię bez pardonu odwalić. Mimo lęku patrzysz na niego z podziwem – istny Jupiter Thonans!

Lecz cóż to?! Obok nieco pokurczę jakieś stoi! – małe, chuderlawe, twarz blada, nijaka, o gorzko skrzywionych ustach. Ki czort! Kursant jaki? Otóż nie, kochany! To właśnie Twój instruktor, o którym śniłeś tyle nocy! Twój bóg. heros, zdobywca! Jęk z ust Ci się wyrywa /płeć piękna wydaje okrzyk rozczarowania/, ale pokrywasz go gładkim uśmiechem i myślisz, że fizis to jeszcze nie wszystko, że przecież było tylu także niepozornych a wielkich… A nuż ten?

Ale już pierwszy wasz szlak wspinaczkowy na Żółtą Igłę utwierdza Cię w ponurym przeświadczeniu, ze to jednak nie to. Twój wymarzony instruktor zapycha się beznadziejnie w jakąś piątkową ściankę i spada jak dojrzały owoc na polkę, z której wystartował. Tuż za załomem skalnym wydeptana perć jasno wskazuje właściwą drogę… Wzdychasz więc smutno i nie chcąc do reszty kompromitować nieszczęsnego instruktora, czekasz dość długo, aż sam wpadnie na właściwy trop. Może przy następnej wyprawie na Grań Kościelców pokaże swój lwi pazur? Może to teraz tylko mała niedyspozycja, krótki spadek formy i zanik pamięci, boć przecie chyba bywał tu nieraz?

Jednak dzień wielkiej wyprawy na Szlak Praojców wita Was grubą warstwą świeże spadłego śniegu i gęstą mgłą, dokładnie oblepiającą góry. Ów śnieg spadający od czasu do czasu groźnie buczącymi lawin-kami wyraźnie deprymuje instruktora, który opóźnia jak może wyjście w góry. Wreszcie zdopingowany paroma mocnymi przekleństwami rzuconymi przez szefa pod jego adresem, niechętnie wyrusza wraz z kursantami na szlak, tęsknie wzdychając za zaciszem „Betlejemki”.

Podejście pod drogę zapowiada się nieźle – widoczność prawie zerowa, wokół huczą niewielkie lawinki. Twój instruktor zachowuje się dziwnie – każda kropla wody odbijająca sir od skały przyprawia go o nerwowe tiki, a szum śnieżnych kul zsuwających się po stoku wyrywa mu z ust lekkie okrzyki. Niemile zdziwiony, jednak uzbrojony w niezachwianą wiarę w jego górskie doświadczenie i umiejętność zachowania się w każdej trudnej sytuacji, pytasz naiwnie co zrobić, jeśli zaczniecie spadać z lawiną. Pływać! – słyszysz w odpowiedzi – i ogarnia Cię przerażenie, albowiem nie bardzo widzisz siebie pływającego w ciałach o innym stanie skupienia niż woda. Modlisz się więc po cichu, by moce niebieskie nie przecięły Wam drogi lawiną i idziesz, idziesz, idziesz…

Droga, acz nie trudna, sprawia wyraźne kłopoty instruktorowi – a to się zapcha w przewieszkę, a to się obsunie po trawiastym stoku ze świeżym ściegiem, a to nu hak za nic nie chce wejść w szczelinę, wy-dając przy wbijaniu głuchy dźwięk.

Na Mylnej Przełęczy zaczyna się ściemniać. Nic dziwnego – instruktor lubi pospać, kursantów czterech, a zmierzch w końcu września zapada wcześnie. Zarządza więc odwrót. Ponosi Cię złość, bowiem mimo wysilania pamięci nie możesz sobie przypomnieć, by ktokolwiek, kiedykolwiek wycofywał się z Grani Kościelców. Byłbyż to więc wycof pierwszy w historii? Jakie to niechlubne!

Wspaniale jest schodzić z lotną asekuracją po śliskim, zmrożonym śniegu, nie mając nawet czekano-młotka do wyhamowania ewentualnego upadku, ani latarki dla rozświetlenia ciemności. Cóż za emocje! Znów zaczynasz odmawiać zdrowaśki i widać Bozia czuwa nad Tobą, bo to nie Ty, ale Twój kolega poleciał. Jego ciało z szumem przemknęło obok Was, oddalając się ku przeznaczeniu. Czarne piargi ponuro szczerzące zęby w gęstniejącym mroku uświadamiają Ci, że przecież jesteście razem związani! W odruchu rozpaczy rzucasz się do nóg instruktora w złudnej nadziel, że nuż wrośnie w ziemię. Zamykasz oczy i czekasz…

Ha! Kolega zdołał chwycić się jakiegoś kamola i zawisł na nim z wyrazem bezgranicznego przerażenia w oczach. W głowie masz pustkę, a w uszach dźwięczą Ci jeszcze macie rzucane przez instruktora, bezskutecznie usiłującego uwolnić się z żelaznego uchwytu Twoich dłoni. Późnym wieczorem, nie wiedzieć jakim cudem, udaje się Wam dotrzeć do „Betlejemki”.

Niestety następnego dnia wspinaczka na Setkę omija Cię ku Twojemu wielkiemu żalowi – wlokąc się po ciemku z Karbu zwichnąłeś nogę. Skoro świt o 10 Twój Instruktor wyrusza z pozostałymi kursantami na szlak. Z Klimkiem na piersi stąpa pewnie po kamieniach ścieżki wiodącej nad Czarny Staw Gąsienicowy. W radiotelefon zaopatrzył go szef, woląc swego podwładnego mieć – po poprzedniej wyprawie – jeśli nie na oku, to przynajmniej na łączach. Wściekły, rozżalony na cały świat kuśtykasz za szefem przed „Betlejemką”, usiłując się dowiedzieć, co słychać w ścianie. Ale mija godzina za godziną, a oczekiwanych sygnałów jak nie ma, tak nie ma…

Gdy pod wieczór zza zakrętu ścieżki wyłaniają się znajome postacie kolegów z kursu, wśród których brak chuderlawej sylwetki instruktora, nie możesz ukryć zdziwienia. Słyszysz, jak urywanymi glosami relacjonują coś szefowi:

– Nie mógł pokonać przewieszki. . . – próbowaliśmy go przeciągnąć, ale nie dało rady… – siedzi tam… – może by GOPR?

Nagle w ciszy i ciemności tatrzańskiej nocy daj się słyszeć słaby, płaczliwy głos: to Twój instruktor, Twój bóg i heros żałośnie wzywał pomocy…

Be-Be   (Barbara Baran)