Taterniczek 29
Aconcagua

6 luty

Wreszcie dotarliśmy… Słoneczny poranek odsłania zakryte wczoraj welonami mgieł kraj­obrazy. I od razu też otrzymujemy „w twarz” Południową Ścianę, która w tym oświetleniu i z tej perspektywy wygląda doprawdy imponująco. Prawie 3000m wysokości, znacz­na ekspozycja, dużo skały, śniegu i lodu, a wszystko to poprzecinane rozległymi pasami se­raków. No, jest na co popatrzeć, a przecież nie tylko po to tutaj z Wiesiem przyszliśmy. Na Placu Francuskim zastajemy cały obóz żandarmerii z Chamonix oraz zdekompletowaną wy­prawę argentyńską. Ci pierwsi są w trakcie prowadzenia nowej drogi środkiem ściany po­przez strome śniegi, kaskady lodu i nawieszone seraki. Dziękuje bardzo, dobre to dla żan­darmów (i może dla Japończyków) ale nie dla nas, przynajmniej nie tym razem jeszcze. Ar­gentyńczycy po niedawnym wycofie z Filara Francuskiego likwidują obóz i jutro zamierzają opuścić plac boju. Ku nim właśnie kierujemy swoje kroki, bo staje się oczywiste, że ilość je­dzenia, jaką wzięliśmy ze sobą, nie wystarczy na przeżycie zbyt wielu nadchodzących dni. Nasi nowi znajomi okazują się być bardzo sympatycznymi ludźmi, znają Stepka i Frausnera* , ciepło wspominają Wandę Rutkiewicz i Stefana Schafftera, którzy działali tutaj przed miesiącem. Oni sami po raz ostatni weszli w ścianę dwa tygodnie temu, ale złe warunki pogodowe oraz ogromna ilość śniegu zmusiły ich do odwrotu już z Biwaku Messnera. Rzedną nam nieco miny, zwłaszcza że i Francuzi tkwiący tu już od dłuższego czasu potwierdzają te informacje. Dodają nawet nieco złośliwie, że to nic, że możemy iść spokojnie, bo brodzenie w śniegu po pas jest przecież polską specjalnością. Świetnie, pewno mówiły im o tym polskie żaby na chwilę przed spożyciem, jesteśmy przecież potęgą eksportową w tej materii. Tak czy inaczej czujemy się z Wiesiem trochę zaniepokojeni. Od tygodnia sypało systema­tycznie po kilka godzin dziennie, a od tego przecież wcale śniegu nie ubywa, a wręcz prze­ciwnie. Pytamy raz po raz młodych Argentyńczyków o wysokość sięgania śniegu. I nieste­ty, za każdym razem otrzymujemy te same zeznania – do kolan, miejscami po pas, a bywa, że wpadnie się po piersi. Tak, wygląda coś na to, że i my nieco wpadniemy, bo myśl o zre­zygnowaniu z Południowej jest nam tak obca, jak atrakcyjny „towar” w tym miejscu i cza­sie.

Na razie rozmawiamy z Argentyńczykami, spożywamy ich jedzenie, gotujemy na ich ga­zie. Śmiejemy się – jest jeszcze beztrosko, swobodnie. Do czasu wszakże. Gdzieś pod wie­czór nagle stęknęło powietrze i dobiegł nas łoskot spadającej lawiny. Lawiny ogromnej, mającej swój początek wśród seraków Lodowca Superior, a zsuwającej się rozległym żlebem pomiędzy Filarem Francuskim a drogą Jugosłowian. Wielka biała chmura wzbiła się wysoko aż pod grań zachodnią Aconcogua i unoszona wiatrem długo opadała na pobliski lodowiec. Hm, rzeczywiście musi tam być dużo śniegu. Jak żywe powróciły wspomnienia z ostatniego pobytu w Pamirze, kiedy spadające z Lod. Tramplinego podobne zjawiska na­tury raczyły „radować” nasze serca i oczy.

W trakcie rozmów z naszymi nowymi znajomymi okazuje się, że wśród nich znajduje się Meksykanin Carlos — człowiek narodowej wyprawy meksykańskiej, która już dwa ty­godnie temu również po odwrocie z Biwaku Messnera, także z powodu śniegu zakończyła działalność i zwinęła żagle. Carlos próbował jeszcze później wejść z grupą argentyńską, ale z takim samym skutkiem. Teraz, na nasz widok usiłuje namówić jednego z Argentyńczyków, by nazajutrz spróbować raz jeszcze. Dzielny facet! My postanawiamy odczekać dzień, pogoda poprawia się, mamy jedzenie, odpoczniemy trochę, a może śnieg nieco sią­dzie. Idziemy spać. Leżąc w ciepłej pościeli myślę sobie, że wejście w dużą ścianę, a ta do takich chyba należy (ponad 3,5 km to już nie żarty), jest kwestią przede wszystkim determinacji, decyzji, bo cała reszta robi się już niejako sama, jakby trochę obok. Trzeba tylko się zdecydować i… wejść! Więc co, Wiesiu, wchodzimy pojutrze!

7 luty

No tak, żadnego wyjścia dzisiaj nie było. Mieszany zespół argentyńsko-meksykański po­rozmawiał, spakował się, wcześnie poszedł spać i na tym się skończyło. A szkoda, zawsze mielibyśmy przetuptane. Przy śniadaniu Carlos kręci się, wierci niespokojnie, zagaduje, po czym niespodziewanie pyta, czy mógłby jutro pójść z nami Tak, Wiesiu taktownie zanie­mówił , rozgląda się po okolicy, zachwyca krajobrazami, a ja mam decydować. Hm, pytam Meksykanina, czy poważnie traktuje swoją propozycję. Si, Falko, of course! Patrzę na nie­go, na jego sprzęt (sam Chauinard), milczę jeszcze, ale myślę, że skoro tak bardzo mu zale­ży, to chodźmy we trojkę, jakoś pomieścimy się w naszym „Mikrusie”. Wiesiu jak zawsze wyraża zgodę, więc nie ma problemu – Carlos, idziemy! Uśmiech radości, podzięki. Koń­czymy śniadanie, dobieramy sprzęt, jedzenie, robimy ostatnie ustalenia na jutro. Znowu ga­wędy, żarciki, luz zewnętrzny, a w środku już nerw, już napięcie. Wstaniemy bardzo wcześnie, o 3.30, chcemy zdążyć z wyjściem jeszcze przed świtem, jeszcze przed lawinami. A reszta? Jest milczeniem, będzie co sądzone. Po Argentyńczyków i ich sprzęt nie przyszły umó­wione wcześniej muły i teraz rozstawiają spakowane uprzednio namioty. Do zobaczenia w Mendozie – suertes!

8 luty

Wstaje się zgodnie z planem, szybkie śniadanie, pakowanie i start. Idziemy równym kro­kiem, prowadzi Carlos – lodowiec, trawers, szczelina, poręczówka – zaczęło się. Wreszcie! Początek raczej nietypowy, każdy idzie własnym tempem, liny zwinięte w plecakach czeka­ją na lepszą okazję. Teren łatwy, chwilami turystyczny, tylko krucho nieco, ale nie w takich już kruszyznach… Szybko nabieramy wysokości, w południe znajdujemy się na około 4800 m. Dochodzimy do miejsca, gdzie pajęczyna poręczówek wyznacza dalszą drogę, ile roz­wieszone, stare, pocięte kamieniami liny nie gwarantują bezpieczeństwa. Więc do pracy! Wyciągamy z plecaków sprzęt Wiążemy się. Tu już trzeba zacząć się wspinać. Prowadzę pierwszy wyciąg – trudno, krucho, ślisko, lecą jakiej sople, walą mnie po karku, uderzają w ramiona, w plecy. Nic się nie stało, idę dalej w górę, w górę. Kolejny wyciąg wyprowadza nas do stromego, zaśnieżonego żlebu, a ten z kolei na rozlegle pola śnieżne Lodowca Media (środka, połowy). W zachodzącym słońca brniemy zanurzeni po kolana w białej materii co­raz wyżej. Wreszcie docieramy do miejsca, gdzie przyjdzie nam spędzić najbliższą noc. W zmrożonej lodoszreni rąbiemy czekanami małą platforemkę, rozstawiamy na niej nasz pocerowany namiocik i kolejno wpełzamy do środka. Na zewnątrz tęgi mróz ścina swym oddechem skrzące się śniegi a tu, w małym szmacianym domku, cicho, ciepło i przytulnie. Nawet nazbyt przytulnie, bo „Mikrus”’ jako jedynka posiada mocno ograniczoną przestrzeń użytkową. Mościmy się z Carlosem głowami od strony okienka, Wiesiu w charakterze „wa­leta” gotuje przy wyjściu. I nagle huknęło coś z góry, zakołysało się powietrze, silny pod­much przygina namiot do stoku, drobny śnieg wciska się każdym otworem do środka. Rzu­camy się z Wiesiem pod atakowaną ścianę, zapieramy nogami o leżącego Carlosa, plecami trzymamy napięty materiał a z drugiej strony COŚ pcha, szarpie, naciska z siłą niewiele mniejszą od naszej. Uderza lawina, trzeszczy wszystko dokoła, płynie, wiruje. Śniegu coraz więcej, napór na boczną ścianę namiotu nie słabnie. Ależ wymyśliliśmy sobie miejsce na bi­wak, zupełnie „bezpieczne”. Niech się to już skończy, byle wytrzymać, na Boga, bo się jeszcze coś stanie. Przecież w tym pieprzonym stoku śnieżnym nawet śruby jako odciągi nie chciały trzymać, a co dopiero pod takim obciążeniem. Raptownie, jak się zaczęło, tak do­biegło kresu, jeszcze tylko ostatnie podmuchy, ostatnie kłęby śniegu do wnętrza i już wszystka wokół stygnie, cichnie, ustaje. Czujemy się bardzo niespójnie, dziwnie jakoś, nie­realnie. Tu, w środku namiotu niby tak ciepło, bezpiecznie a bylibyśmy zupełnie bezbron­ni, gdyby doszło do najgorszego. Dobrze, że rozstawiliśmy namiot na wypukłym przełama­niu dwóch pól śnieżnych i główne uderzenie lawiny przeszło bokiem. Ale i to wystarczy, le­piej milczeć, nie rozważać, tak niewiele przecież w końcu zależy od człowieka. I ten choler­ny ucisk w gardle sprzed chwili. Dość, kończymy zupę, czyścimy posłania ze śniegu, dopa­sowujemy swe kształty do możliwości „Mikrusa”. Kołysani wcale nie świetlanymi wizjami pogrążamy się każdy w swoim  świecie. Przecież dwa razy w to samo miejsce…

9 luty

Długo czekamy na słońce, wreszcie przychodzi i delikatnie nakłania nas do wyjścia z namiotu. Sam me wiem czemu, ale całej naszej trójce wydaje się, że nie musimy się spieszyć. Wolno więc trwa posiłek, wolno ubieranie, wolno pakujemy dobytek, a czas jak rzeka nie­ubłaganie, nieuchronnie płynie, wciąż płynie. Wspominając wczorajsze nocne zdarzenie rzucamy niespokojne, ukradkowe spojrzenia w kierunku wiszących nad nami seraków. Ale nic nie trwa wiecznie, mija południe, gdy jesteśmy gotowi do dalszej drogi.

Czas ruszać. Krótka śnieżna grań, kilka wyciągów mikstu i skały, mój wylany szklistym lodem kominek, pole śnieżno-lodowe doprowadzają pod słynny przewieszony serak. Już wcześniej ustaliłem z chłopakami, że rezerwuję go dla siebie, toteż teraz nie pozostaje im nic innego jak wziąć się do realizacji tego pomysłu. Uzbrajam się na to spotkanie w niezbę­dny sprzęt, zostawiam plecak, wpinam rep i w konie! Trzy stałe szabelki lodowe dodają ani­muszu, przeginam się przez nie kolejno i wyglądam za przełamanie. Mój zapał niczym peso argentyńskie traci dużo na wartości. Przed nosem i kilkanaście metrów nad nim widzę już nie pion, lecz lekkie acz sukcesywnie sumujące się przewieszenie. To po ostatnim** trzęsie­niu ziemi – mówili znawcy na Placu Francuskim – serak jeszcze bardziej się przechylił. I chyba mieli rację. Niewielką wszakże dla mnie pociechą jest zdanie znawców, że będę przechodził tędy pierwszy po trzęsieniu, oddałbym nawet chętnie w tej chwili ten wątpli­wy zaszczyt, ale teraz już nie ma komu. A zresztą, sam chciałem. Nie dowierzając zastanym przelotom wkręcam wyżej swoją śrubę – przynajmniej mam jakąś gwarancję. Teraz wisząc w „Szakalu” wkręcam drugą i na tym chyba poprzestanę, bo nie dość, że cała operacja jest długotrwała, to nawet w tym niewielkim przewieszeniu okazuje się być bardzo wyczerpują­ca. Przecież jesteśmy już prawie na 6 tys. m i nie ma co tego tu ukrywać. Bolą mnie ramio­na, raki nie trzymają najlepiej (ech, pora byłaby już najwyższa kupić sobie porządny sprzęt) Cała nadzieja w przyrządach – te przynajmniej nie zawodzą. Ale wiadomo „Szakal” to „Szakal” a i „Chouinard Zeno” też nie wymaga rekomendacji. No, skoro tak, decyduję się pójść „na całość”. Wpięty w śrubę odpoczywam jeszcze chwilę, skupiam się, sprężam cały w sobie i ruszam szybko w górę. Cios za ciosem uderzają przyrządy, przednie zęby raków ledwo kilka milimetrów zagłębiają się w miąższ seraka, już dokuczliwy ból przedramion da­je się mocno we znaki, a do przełamania brakuje jeszcze trzy metry, już półtora, jeszcze metr, szybciej, szybciej – już! No, udało się. Stąd znad krawędzi mogę już tylko co najwy­żej skoczyć ale nie odpaść. Mocno zastabilizowany w lód odpoczywam, a pode mną otwiera się przestrzeń wielka aż do piargów. Dziękuję bardzo, ciągnę obie liny jeszcze kilkanaście metrów po pochylonym, nareszcie w przeciwną stronę stoku. Koniec, zapadam w śnieg za prymą lodu, wbijam czekan, siadam na nim, mocuję linę na sztywno, repuję plecak. Zaczy­na zmierzchać. Rozgrzany właśnie przebytym wyciągiem nie odczuwam zimna, ale wnosząc z powietrza temperatura otoczenia musi być dużo poniżej zera. Kolejno pojawiają się chło­paki. Do dobrego biwakowego miejsca brakuje nam jeszcze około 300 m łatwego śniegu. Przygięci zmęczeniem wleczemy się pod górę i z wolna zdaję sobie sprawę, że do biwaku Messnera już dzisiaj nie dotrzemy, zbyt późno rozpoczęliśmy dzień pracy. A szkoda! W świetle czołówek rozstawiamy na płaskim grzbiecie seraka nasz namiocik, tradycyjnie już Wiesiu pierwszy, za nim walczący zaciekle z owerbutami Carlos, na końcu zmarznięty już nieco ja, zajmujemy miejsca w namiocie. Z jedzenia został nam tylko jeden liofilizat, herba­ta i zupki. Dobre i to, jutro będzie znacznie mniej. Zły jestem trochę na siebie za poranną opieszałość. Z jej powodu mamy raczej małe szanse na jutrzejszy finał zabawy. Ale zoba­czymy.

10 luty

Nawet nie ma na co patrzeć – zaspy, zaspy, zaspy. Pomimo wcześniejszej pobudki śniegi lodowca Superior tak skutecznie stopują kroki, że gdy wreszcie docieramy do biwaku Mes­snera zbliża się południe. I do tego jeszcze słońce walące z góry promieniami jak pięściami. Stanowczo za dużo jak na człowieka. Postanawiamy przeczekać tu resztę dnia, strome pola śnieżno-lodowe na wariancie prostującym wcale nie stwarzają komfortu. I to zarówno fi­zycznego jak i psychicznego. Ten drugi nawet jakby nieco łatwiejszy, przecież leżące tam tony śniegu mogą w każdej chwili zjechać – wiadomo, południe. Ukryci pod dużym oka­pem seraków wyrąbujemy platformę pod „Mikrusa”, rozstawiamy go, teraz herbatka, zupa i to już wszystko, nic więcej nam nie zostało. Wzięliśmy wszak jedzenia na trzy dni a tu tak się wszystko wlecze. Och, losie niewdzięczny – śnieg i słońce, słońce i śnieg – ohyda. Rano tylko zapachniało przygodą, gdy Carlos brawurowym skokiem pokonywał rozległą szczeli­nę lodowca Superior. Skoczył, będąc oczywiście asekurowany, z jednej, może metrowej grubości, nawieszonej wargi – na drugą, w sposób pewny i elegancki, toteż bez wahania po­szliśmy w jego ślady. I koniec, tak ładnie rozpoczęty dzień nie dostarczył już później żad­nych atrakcji – nuda tylko, zmęczenie i upał okropny. No, może jeszcze rachityczny mo­stek śnieżny, który z duszą na ramieniu przechodziliśmy na pierwszego. A teraz pozostało już tylko czekać, spokojnie czekać na jutro, na wytęskniony finał.

11 luty

Wczesna, poranna herbata, szybkie pakowanie i start. Pierwsze promienie słońca zastają nas już na trawersie pod rozległą szczeliną śnieżną lodowca Superior. Wątły mostek na po­czątek, dalej głęboki, zmrożony śnieg podprowadzają pod pas skał – wkraczamy w naszą „ostatnią barierę”. Ale cóż to? Jeszcze Wiesiek (Wisik — jak mówi Carlos) zdołał przeprowadzić pierwszy wyciąg w miarę w normalnych warunkach, a tu zerwał się porywisty wiatr i pomimo bezchmurnego nieba walą na nas niekończące się, ciężkie pyłówki. Widoczność spada prawie do zera, wąskim kominkiem, którym prowadzi droga przelewa się wręcz potop śniegu. Próbuję raz, startuję drugi, z trudem łapię oddech, po głowie, plecach, ramionach łomocą uderzenia niczym ciosy wymierzone na oślep podczas ulicznej awantury. Na wpół oślepły, bo nie mam już twarzy tylko ogromną śnieżno-lodową skorupę, szamotam się pod naporem nawałnicy, usiłuję sforsować nietrudny przecież, a teraz prawie nie do przejścia, kominek. Dziubię po czymś tam czekanem, chwytam za coś lewą ręką — jak długo może trwać taki wybryk natury, myślę, przecież stąd to się już na pewno nie wycofamy. A wy­bryk trwa. Gdy wiedziony wyłącznie liną, bo nie zmysłami, docieram wreszcie z wielkim trudem do Wiesia, nie mam wcale pewności, że to on. Stoi na stanowisku jakiś człekokształ­tny, pokryty białą szadzią i soplami upiór. Nic, tylko się przestraszyć. Na migi, bo kontakt głosowy jest niemożliwy, pokazuję Wiesiowi, że może iść. Byle opuścił niegościnne skałki, byle dotrzeć do mniej stromych śnieżnych pól, tam już pyłówki nie będą tak dokuczliwe, jak sądzę. Wiesiu rusza, ginie za załomem. Usiłuję oczyścić okulary – nadaremnie. Nadal będę musiał zezować metodą prababki, co to siedzi w fotelu,  znad okularów widzi wszyst­ko, wie wszystko i ma wszystkim za złe. Nie muszę dodawać, że i ja mam tu co nieco „za złe”. Jest bardzo zimno, porywisty wiatr wciska się w każdy zakamarek, a masy śniegu tkwiące pomiędzy plecami a plecakiem nadtapiają się i dodatkowo wychładzają i tak już nikczemnie traktowany organizm. Hm, w takich warunkach jeszcze nie działałem. Byłem, owszem, w dwóch – trzech lawinach, w jednej nawet całkiem nieźle byłem, ale żeby wspinać się w czasie powstawania, trwania lawiny, to nie, na to trzeba było dopiero Aconcagua. Swoją drogą mogłoby się już skończyć, bo nudno się robi i ponuro a masochistą nikt tu nie jest. Nie mam kontaktu z Carlosem, szarpię więc liną w umówiony sposób raz po raz aż wreszcie napięła się, znak, że Meksykanin obciążył zaciski. Dobrze. Gdy po kilku minutach on sam wyłania się z białej kipieli nie mogę oprzeć się wybuchowi śmiechu, chociaż sam pewno nie wyglądam dużo lepiej. Sunie ku mnie niedźwiedź polarny, niedźwiedź w kasku i z plecakiem na dodatek – postać jakby żywcem wyjęta z cyrku. – Jak leci, Carlos? -krzyczę, odpowiedzi jednak nie słyszę, cóż, trudności komunikacyjne – ale „niedźwiedź” zachowuje się nad podziw dzielnie. W porządku, jakoś się wytrzyma. Istotnie około połud­nia cichnie wiatr, ta miotła zrzucająca na nas tony śniegu i wszystko dookoła zastyga. Za­styga też powietrze i teraz z kolei dostajemy swój przydział ciepła (poza reglamentacją) od najlepszej z planet dużych – Słońca. Ale milsze to niż wcześniejsza zawierucha, przynaj­mniej przez jakiś czas. Stromymi śniegami, zmieniając się często na prowadzeniu dochodzi­my wreszcie pod biwak Messnera. Przejmuję inicjatywę. Na tle nieba widać już postrzępioną grań – tam jest bezpiecznie, niedaleko do domu. Ale jeszcze jesteśmy tutaj. Wspaniały wy­ciąg w zmrożonej lodoszreni, dwa następne po kolana w poprzetykanym szczelinami śniegu, wreszcie wyciąg ostatni. Zupełne zaskoczenie – żywy lód, szklisty, twardy i spionowany. Na czubkach przednich zębów raków, z pracowicie wbijanymi przyrządami idę! A tu od pewnego czasu znowu zrobiła się zadyma. Wieje, sypie, zimno jest jak cholera (albo i bar­dziej). Ale nie ma to już większego znaczenia, jedna jest tylko droga stąd – do góry. Spieszę się bardzo, nie chciałbym być o nic skrócony, chłopaki chyba również. Do grani brakuje mi już tylko 10 m, 7 m, 5 m – skończyła się lina! Zawieszony nad czeluścią, nastromienie tego lodowego stoku będzie zbliżone do 70 , wbity w jego powierzchnię czterema przednimi zę­bami raków i dwoma dziobami przyrządów krzyczę, żebram, proszę o luz, o te kilka braku­jących do końca metrów. Daremnie! W zapadającym szybko zmroku widzę już głaz na gra­ni, z którego mógłbym założyć stanowisko. Mógłbym, gdybym mógł. Spod nóg wyjeżdża mi deska śnieżna, wali się z szumem w dół. No tak, tego jeszcze brakuje, abym stąd odfrunął. O nie, zapieram się i ciągnę, ciągnę linę z całych sił, całym sobą ciągnę i albo tę pie­przoną linę urwę, albo ich tam obu, kurcze, śpiących rycerzy dobudzę. Puściło, teraz szyb­ko do grani, do grani, po grani, dopadam głazu, zarzucam nań linę na sztywno – do widze­nia, czas zająć się sobą. Dyszę, sapię, pluję, zły jestem nieziemsko. Trzeba było przewi­dzieć, umówić się, uzgodnić… Ach, nic to, stało się. Widzę nadciągającego Carlosa. Pójdę się rozejrzeć – chrypię zdartym od krzyku gardłem – zaraz zrobi się zupełnie ciemno. Jest oczywiste, że do żadnego refugio Berlin dzisiaj nie pójdziemy. Zarzucam wór i łatwą granią idę w kierunku wierzchołka. Żeby tylko znalazło się jakieś płaskie miejsce na rozbicie na­miotu, w przeciwnym razie… Ale nie, przecież zawsze nie może iść w poprzek – miejsce jest jak marzenie, osłonięte nawet od wiatru. Szybko udeptuję śnieg, wyciągam „Mikrusa”, roz­stawiam. Z gęstwiny nocy niepojętej wyłaniają się chłopaki. Najwyższy czas, bo ziąb taki, że aż szczęka zamarza. Powiedzą później znajomi Chilijczycy, że na ich termometrze w re­fugio Berlin było tej nocy 36° minus. Tutaj, 1000 m wyżej musi być spokojnie z 5° mniej. Ale w domku jest ciepło, nawet mimo wilgotnych puchów i sypiącej się z sufitu skrzącej szadzi. Skłębieni jeden obok drugiego nie odczuwamy wcale zimna i tylko zaszronione od­dechami twarze przypominają o panującej na zewnątrz temperaturze. Ścierając rękawiczką co jakiś czas zimny kompres z brody i wąsów zasypiam i śpię, śpię snem sprawiedliwego. I nie ma co się dziwić po takiej dniówce.

12 luty

Wstajemy bardzo późno, spokojnie, bez wyrzutów sumienia. Przecież nigdzie nam się nie spieszy, dokąd chcemy dojść — zdążymy. A chcemy najpierw na wierzchołek (jeszcze raz?) a później do domu, do Bazy. Z tym wierzchołkiem to dziwna jakaś irracjonalna sprawa. Bardzo chcę i muszę. Stanowi to dla mnie jakby dopełnienie, zamknięcie, jakby wybrzmie­nie ostatniej nuty, bez której nąjmelodyjniejszy nawet akord zabrzmiałby nieczysto. Podob­nie rzecz się miała kilka lat temu, kiedy po przejściu Lustra zmęczeni i głodni podążaliśmy z Włodkiem w kierunku wierzchołka Uszby Północnej. Szliśmy, chociaż za parę godzin mieliśmy wracać tą tamą drogą i w to samo miejsce. Nie musieliśmy iść, a przecież… Więc wleczemy się teraz na ten Szczyt Najwyższy Obu Ameryk, spędzamy na nim czas jakiś robiąc zdjęcia i zjadając zastane na nim resztki, po czym w ciepłych promieniach południowego słońca schodzimy w dół. Droga dłuży się w nieskończoność i jedynie myśl o pozostawio­nym w refugio Berlin depozycie żywnościowym wyzwala niezbędną energię tak konieczną teraz do przebierania kończynami. Niestety, biednemu zawsze wiatr w oczy i… w czapkę. Musimy się obejść śliną, bo jakieś wesołe skurwiele zeżarły naszą tak starannie przecież ukrytą żelazną porcję. Można się załamać. Grzebiemy w śmietniku, a to herbatę lekko zu­żytą znajdując, a to zmrożoną pomarańczę, a są i nasze z depozytu, stłamszone, suchary. Nie smakowały widocznie, może za twarde były?… Wiesiu gotuje jakąś obrzydliwą, ale za to na niemieckich biomikroelementach lurę. Nic tu po nas, schodzimy dalej. W niespełna trzy godziny później, przed zmrokiem jeszcze stawiamy pierwsze kroki na płaskim terenie Plaza de Mulas. Koło czasu zatoczyło pełny obrót. Nareszcie! Tu Michał, uradowany ni­czym jego imiennik ze skrzydłami, podejmuje nas iście po królewsku, znajduje się nawet puszka wybornego boliwijskiego piwa. Życie jest jednak pomimo drobnych niedoskonałości pełne uroku. Pojawia się Koza, który zaniepokojony naszą przedłużającą się nieobecnością pognał na Plac Francuski po informacje. Otrzymał, oprócz nich, całą masę odmrażaczy (na szczęście niepotrzebnych) oraz dwie paczki prawdziwych jaj. Bożeż ty mój, pierwsze prawdziwe jaja od miesiąca, czyż nie brzmi to godnie?

Mirosław Falko Dąsal

*Dwójka wspinaczy,  jeden polski Kanadyjczyk, drugi Argentyńczyk – uczestnik tej właśnie wyprawy, którzy przed dwoma tygodniami po pięciodniowych zmaganiach przeszli Filar Francuzów. Z grani skrajnie wyczerpanych i mocno odmrożonych sprowadzono ich do bazy na Aloza de Mulas, gdzie bardzo fachowo i serdecznie zaopiekował się nieszczęśnikami kolega Michał. Niestety, odmrożenia okazały się tak poważne, że obydwoje po przetransportowaniu do Mendozy utracili wszystkie palce u rąk.

** Ostatnim, tj. z 25 na 26 stycznia, tuz po północy, mającym swe epicentrum w odległej o 200 km Mendozie, gdzie na skutek wstrząsu zniszczeniu uległa cała dzielnica, a kilka osób poniosło śmierć pod gruzami domów. Wstrząs ten wyraźnie odczuliśmy na Plaza de Mulas, gdy w środku nocy drgnął nagle namiot, a ziemia kilkakrotnie przesunęła się pod karimatem (ach, jakże nie na czasie była to powtórka z Hemingway’a!).