Taterniczek 30
Sylwetki – Wojciech Kurtyka

– Zacznijmy od sakramentalnego pytania: dlaczego się wspinasz?

– Kontakt z górami w tak dramatycznej formie, jaką jest wspinanie, najbardziej prze­jmująco odkrywa dla mnie prawdę o sobie i świecie. Góry są miejscem, gdzie ta prawda jest skoncentrowana. Tuż pod szczytem jest przepaść. Po upalnym dniu następuje lodowata noc. Nie ma wody groźniejszej niż górska rzeka, lecz nie ma wody spokojniejszej niż górskie jezioro. Podobnie skrajne są stany psy­chiczne. Po udręce fizycznej następuje wspa­niałe wytchnienie. Całkowite zwątpienie przemienia się w absolutną pewność. Zwierzę­cy strach w mądrość. A nade wszystko inten­sywne życie zagrożone jest śmiercią

– Kto jest Twoim wzorem jaka alpinista?

– Wzoru takiego odruchowo szukałem wśród przedstawicieli wyczynu alpinistyczne­go, których doświadczenie i mądrość życiowa były na przestrzeni całego życia nierozłączne i głęboko przepojone górami, albo właści­wie ogólnie przyrodą. Takim przykładem jest Tilman, który w 75 roku życia zaginął na Atlantyku żeglując małym jachtem. Wydawał się do ostatniej chwili szukać poprzez przygodę czegoś bardzo ważnego.

– Czy takim wzorem jest dla Ciebie „wspinacz wszechczasów” Reinhold Messner?

-Nie

-Dlaczego?

-Szanuję go bardzo jako himalaistę, ale jest zbyt egocentryczny. W tym co przekazuje światu ze swoich osiągnięć jest za mato wiel­kości gór, a za dużo jego własnej. Czytałem dwie i pół książki Messnera, a właśnie pół dlatego, że w trzeciej zbyt irytujący był dla mnie jego egocentryzm. Była to „Mein Kampf” – przepraszam „Mein Weg”.

– W naszym środowisku jesteś przez niektórych uważany za takiego „polskiego Messnera”, Tzn. za człowieka, który stawia wy­soko na piedestale własne ego. Czy zgadzasz się z tą opinią?

– Bez wątpienia zauważam u siebie w wielu momentach egocentryzm i bardzo mi to dokucza. Odczuwam to jako coś bardzo przykrego – jakby z zewnątrz ogarnął mnie niepo­jęty intruz, który do pewnego stopnia zaczyna rządzić mną. Nagle staję się wrażliwy na punkcie ważności tego co robię w górach, na punkcie rangi moich osiągnięć, zwłaszcza z chwilą gdy są one niedoceniane. Myślę, że są to bardzo złe momenty w moim życiu. Od­gradzają mnie one od świata i ludzi.

– Brałeś udział w 2 narodowych wyprawach (Lhotse i K 2) i z obu wyniosłeś negatywne odczucia. Czy wtedy właśnie narodziła się w Tobie myśl o działaniu w górach wysokich w małych zespołach i w stylu alpejskim?

– Nie sądzę, ta idea siedziała we mnie zanim się jeszcze zacząłem wspinać. Jest to pewna tendencja psychiczna, która popycha mnie w góry w taki właśnie sposób. Najlepszym tego przykładem jest moja pierwsza wyprawa w góry wysokie – w Hindukusz w roku 1972, kiedy to w stylu alpejskim dokonaliśmy dwóch sportowych przejść. W tamtych czasach chyba pionierskich. Były to płn. grzęda Kohe Tez i płn. ściana Acher Ciogh.

– Czy więc sugerujesz tym samym, że styl alpejski w górach wysokich nie wymaga dużego doświadczenia?

– Myślę, że styl ten jest najbardziej naturalny, najprostszy i najbardziej narzucający się. Jest on wyrazem swego rodzaju naturalnego instynktu, nacechowanego spontanicznością działania, zmuszającego do rzetelnej oceny własnych możliwości. Przecież pierwsze wspinaczki – w Tatrach lub Alpach – odbywamy nie inaczej jak w stylu alpejskim. Dokładnie to samo może dziać się w dużych górach, choć w innym wymiarze. Właśnie przeciwnie, styl wyprawowy, logistyczny, wymaga dużego doświadczenia i przygotowania.

– Wracając do wcześniejszego pytaniu; jakiego rodzaju negatywne odczucia wyniosłeś z wielkich wypraw?

– Były one dla mnie zabiciem wszystkiego co piękne w alpinizmie, żadnej radości, żadnej spontaniczności. Były zaprzeczeniem sensu wspinania się. Trudno osiągnąć jakąkolwiek pełnię przeżyć górskich, gdy się jest wpiętym w tryby i rygory, które obowiązują nas na co dzień na nizinach, a od których uciekamy w góry.

Czy z Twojego punktu widzenia wielkie wyprawy nie mają żadnych zalet?

– Prawdę mówiąc, ja ich nie znalazłem.

– Dawniej twierdzono, że istotą działania w Himalajach jest współpraca dużej grupy alpinistów, zjednoczonych w dążeniu do wspólnie określonego, wyższego celu.

– Ja tego po prostu nie rozumiem.

– Jak widzisz problem dużego ryzyka związanego z małymi wyprawami – jest to koronny argument przeciwników takich przedsięwzięć.

– Negowanie ryzyka w alpinizmie jest absurdem. Jest ono cząstką jego istoty- nie ma alpinizmu bez ryzyka. Umiejętność, zbliżania się wbrew instynktowi samozachowawczemu do granicy życia i śmierci jest źródłem bardzo pozytywnego przeżycia. Sprzeciw ten przynosi uczucia wewnętrznego oczyszczenia i daje wiarę w siebie. Gdy wracam z wielkiej ściany jestem kingiem, jestem na Iuzie, jestem oczyszczony.

– Problem leży w granicach podejmowanego ryzyka. Wielu twierdzi że podczas swych
wspinaczek w Himalajach granice te przekraczasz, igrasz wręcz ze śmiercią.

– Być może jest w tym trochę prawdy, ale jestem pewien, że granice te były już w przeszłości przekraczane. Jeśli porównać przejścia alpejskie z lat międzywojennych z naszymi, biorąc pod uwagę marność ówczesnego sprzętu, słabość służb ratowniczych i mniejsze wytrenowanie wspinaczy, to myślę, że wtedy ryzykowano nie mniej niż ja, o ile nie więcej.

– Zejdźmy na chwilę nieco niżej, z Himalajów w skałki. Co sądzisz o radykalnym przewartościowaniu stosunku do wędki, jakie miało u ras miejsce w ostatnim czasie? Wszak byłeś kiedyś jednym z jej propagatorów.

– Przede wszystkim nigdy nie byłem propagatorem wędki. Oczywiście wspinałem się bardzo dużo z górną asekuracją. Skałki były dla mnie zawsze rodzajem sali treningowej i nie miałem odruchu przenoszenia do nich ryzyka, z którym spotykałem się na każdym kroku w górach większych. Była ta dla mnie radosna zabawa, po prostu brykanie po skałkach. Chciałbym jednak zaznaczyć, że przy właściwym podejściu wspinaczka skałkowa może zawierać kwintesencję alpinizmu, związaną głównie z ryzykiem. Dotyczy to oczywiście wspinaczki z dolną asekuracją i bez asekuracji.

– W Verdon też się wspinają z dolną asekuracją…

– …ale i tamte skałki są sala, gimnastyczną, gdyż onitowenie skały i absolutnie bezpieczny sprzęt eliminują właściwie wszelkie ryzyko. Dlatego tego rodzaju wspinanie nie jest tak bardzo dalekie od wędki.

– Czy można jednak przy obecnym natężeniu ruchu wspinaczkowego i niewielkiej ilości skałek,  oczekiwać rygorystycznego podejścia do reguł wspinaczki klasycznej i żądać by kwintesencja alpinizmu – jak mówisz – i tu występowała?

– Wspinanie skałkowe bywa częsta przygotowaniem fizycznym i technicznym do prawdziwego alpinizmu, zarówno tego skałkowego, jak wysokogórskiego. Trudno, aby spełniało funkcję skutecznie bez ograniczenia ryzyka, bo ono umożliwia szybki rozwój sprawności i techniki wspinania. To właśnie stało się przyczyna przewyższenia amerykańskiego poziomu wspinania przez przedstawicieli -francuskich „sal gimnastycznych” typu Verdon. Nieetyczny Edlinger po „brudnej przeszłości” zdumiewa Amerykanów w ich głównej ostoi klasycznej etyki, w Yosemite, właśnie czystością przejść – 5.12-tki od strzału.

– Przestrzegać więc tradycyjnych zasad wspinaczki klasycznej czy wzorem francuskim iść na ustępstwa?

– Uważam, że w skałkach trzeba pójść na takie ustępstwa, m.in. poprzez osadzenie stałych haków. Co więcej, nie wiem, czy sytuacja nie dojrzała do tego, aby zastosować te metodę w Tatrach, a szczególnie na Kazalnicy.

– Przecież to już się w dużym stopniu stało. Wyposażenie niektórych dróg na tej ścianie w haki jest kompletne, bez czego zresztą większość ostatnich odhaczeń byłaby niemożliwa.

– Oczywiście, i sadze, że należy iść w tym kierunku. Niestety, świadome osadzenie stałych haków spowoduje odmitologizowania Zerwy. Przestanie ona być symbolem grozy Tatr, a stanie się fenomenalnym miejscem śrubowania  poziomu klasycznego wspinania, furtka, do światowej elity w tej dyscyplinie. Mówię to z mieszanymi uczuciami, bo uważam się za romantyka gór i wiem, że przy rozważanym „otwarciu” Kazalnicy romantyzm ten dla wielu zniknie. Nie zniknie on jednak jako coś obiektywnego. Mam nadzieje, że jego zasoby w nas są niezagrożone. Jeśli ktoś naprawdę ma w sobie romantyzm gór, to go wszędzie znajdzie, nawet w skałkach. Jeśli nie ma, to i w Himalajach nie napotka.

– A zatem sądzisz, że komercjalizacja i umasowienie alpinizmu nie zabije tęsknoty za przygodą i głębokiej więzi człowieka z przyrodą?

– Ich nie zabiją, bo one są w nas. Zabiją jednakże środowisko. Jeśli w końcu nie znajdziemy możliwości realizacji w tym środowisku najgłębszych potrzeb, być może dotkliwy stres spowoduje kataklizm.

– Czy mówisz o nas, tzn. Polakach czy też o różnych nacjach?

– O wszystkich, chociaż musze powiedzieć, ze w polskich warunkach alpinizm pozostał bardziej romantyczny niż w warunkach zachodnich. Tam konkurencja jest bardzo ostra, a wyczyn w prostej linii prowadzi do sukcesu społecznego i materialnego. Częściej pragnienie tego rodzaju sukcesów dominuje nad ambicją czystego wyczynu i łatwiej staje się przyczyną konfliktów w środowisku. Podczas moich wizyt na Zachodzie zdawałem sobie w pełni sprawę z tego. że sympatyczne przyjęcie zawdzięczam statusowi gościa, a nie rodzimego rywala.

– Ale konkurencja jest przyczyną niezwykłego śrubowania poziomu. Czy nie stoimy w obliczu rewolucyjnych zmian w światowym himalaizmie?

– Zmiany te się już zaczynają. W Himalaje wchodzi obecnie pokolenie agresywnych ekstremalistów alpejskich, forsujących ryzykowne, łańcuchowe przejścia kilku ścian. Ludzie ci są nacechowani dynamicznym podejściem do podejmowanych problemów, brakiem kompleksów, nowym punktem widzenia. Przypuszczam, że niedługo będziemy świadkami niesamowitych rzeczy.

– Jak więc widzisz w tej perspektywie nasz himalaizm. Jesteśmy chyba w tej chwili na czele, ale styl jaki stosujemy kontrastuje z tendencjami, o których przed chwilą mówiliśmy.

– Tradycyjny styl naszych wypraw przebrzmiewa i nie wzbudza zainteresowania. Wkrótce możemy stać się z nim śmieszni. Właśnie w Alpach nie nadążyliśmy za stylem. Dopóki wystarczała klasyczna polaka twardość zadziwialiśmy. Teraz zniknęliśmy z alpejskiej areny zupełnie. Obawiam się, że ten mechanizm powtórzy się w Himalajach. W obliczu błyskotliwych przejść nikogo nie będą wzruszały sukcesy wielkich wypraw.

– W czym upatrujesz przyczynę niewielkiego zainteresowanie stylem alpejskim w Himalajach wśród naszych wspinaczy. Oprócz Ciebie nikt programowo nie dąży w tym kierunku.

– Jest to dla mnie niezrozumiałe. Mamy w Polsce pokolenie znakomitych wspinaczy, którzy byliby w stanie zmienić oblicze współczesnego himalaizmu. Tymczasem zrobią, to prawdopodobnie Francuzi lub ktoś inny. Szpica zachodnia widzi najbliższą przyszłość w akcjach indywidualnych. Gwiazd, przechodzących obecnie kilka północnych ścian alpejskich w jeden dzień, zupełnie nie interesuje kolektywny znój wyprawowy. Dzielenie się też sukcesem w wielkim zespole uszczupla siłę przetargową na konkurencyjnym rynku.

– Zatem wspinaczka solowa!

– Tak, niewątpliwie. Styl, nad którym zaciąża u nas jakieś tabu. Dawniej wręcz obowiązywał zakaz wspinaczki solowej. Staliśmy się zaściankiem. Właśnie zbieramy tego efekty na terenie Alp. Człowiek idący w ścianę jest przecież panem własnych lęków, rozterek i życia. Tymczasem w naszych warunkach ten dramatyczny stosunek pomiędzy człowiekiem a górami próbuje się regulować przepisami.

– Skąd się bierze to tabu?

– Sądzę że obarcza się nas nieustannie poczuciem odpowiedzialności nieomalże za rozterki bliźnich. W efekcie nie wolno ci nadstawić karku, a juz broń Boże zabić się na swój własny rachunek, gdyż ktoś za twoje szaleństwo będzie odpowiadał. W tej sytuacji nawet ludzie świadomi znaczenia wspinaczki solowej milczą.

– A więc uważasz że wspinaczka solowa jest kwintesencją alpinizmu?

– O nie! Lub raczej tak, lecz jedynie w relacji człowiek – przyroda górska. Jednakże góry i alpinizm są niezwykle wzbogacone przez obecność partnera. Obecność ta nadaje górom i wspinaczce zupełnie inną, szczególną jakość. Miałem ogromne szczęście do wspaniałych partnerów, obdarzonych cechami, których mi brakowało i za którymi zawsze tęskniłem. W pewnych przypadkach stali się oni dla mnie życiowymi guru. Zawsze będę szukał poprzez „moje góry” drogi do ludzi. Określiłbym to wręcz jako część mojego ogólnego programu alpinistycznego. Zrozumiałe, że dwu, trzyosobowy zespół, pozostający sam ze sobą w ścianie, najbardziej zbliża ludzi do siebie. Duża wyprawa, ograniczona regułami gry, zwierzchnością, i współzawodnictwem stwarza duże bariery.

– Czy to właśnie nie spowodowało, że sam nie realizowałeś programu solowego, jeśli nie liczyć skałek?

– Tak. Tak się składało, że zawsze był ktoś, z kim czułem się bardzo mocno związany.

– Co sądzisz o himalaizmie zimowym?

– Brr…  bardzo  zimno. Mój szacunek, Bracia!

– Czy alpinizm zimowy, jako bardziej wymagający, jest w jakiś sposób sztuką doskonalszą?

– Moim zdaniem ranga każdego wyczynu alpinistycznego określona jest w pełni jego trzema aspektami. Najważniejszy z nich to trudności techniczne – alpinizm zaczyna się tam, gdzie one się pojawiają. Drugi aspekt to ryzyko i wreszcie trzeci to wysiłek fizyczny. W Himalajach forsowane były do tej pory dwa ostatnia aspekty. Przejścia beztlenowe, długie, wielowierzchołkowe trawersy wymagały ogromnego wysiłku fizycznego. Himalaizm zimowy jest jednym z możliwych nurtów i stanowi on istotę twardości fizycznej, bez której niemożliwy jest prawdziwy, wielki wyczyn. Główny rozwój himalaizmu upatruję jednak w podwyższaniu barier technicznych i doskonaleniu stylu. Te dwa aspekty wydają mi się bardziej fascynujące dla psychiki ludzkiej.

– Jaki jest Twój program na przyszłość?

– Mógłbym tu wymienić listę ścian i sezonów, sadzę jednak, że nazwy i daty są mniej ważne. Ogólny program sformułowałbym następująco:

  1. Zawsze będę szukał niezwykłych i szczególnych ścian i grani.
  2. Zawsze będę szukał partnera.
  3. Mozę kiedyś pójdę w pustynię samotnie.

– Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Baran