Taterniczek 33
Uwaga – idzie nowe

Nadchodzą ciężkie czasy! I to nie tylko sądząc po tym, że Taterniczek ukazuje się ponownie nieomal po roku i nie bez kłopotów. Że, chociaż cieńszy, jest droższy.

Sedno problemu tkwi w przemianach, jakie dokonują się szybko w światowym alpiniźmie, a we wspinaniu sportowym w szczególności. Tak. we wspinaniu sportowym – nie przypadkowo użyłem tego terminu, którego pojawienie się w ostatnim okresie jest wyrazem i symbolem owych przemian.

Mówiąc krótko, czy to się komuś podoba, czy nie (mnie osobiście się nie podoba) wspinanie staje się par excellence sportem, z całym bagażem związanych z tym problemów i uwarunkowań, najróżniejszej zresztą natury. Czasy „brykania po skale” Wojtka Kurtyki, a nawet nawiedzonych czcicieli skały w rodzaju Szalonego Piotrusia, zaczynają przechodzić do historii. Wspinanie przestaje być szlachetną rozrywką inteligentów, a staje się domeną ludzi cechujących się kamiennymi bułami i stalowymi szponami. Nie wystarczają też największe nawet uzdolnienia, choćby były na miarę talentu Ryśka Malczyka. Trzeba pakować i jeszcze raz pakować. Najlepiej od szkoły podstawowej poczynając, a wręcz — jak twierdzą uczeni w piśmie — od przedszkola. Inaczej nie ma co marzyć o przynależności do światowej czołówki.

Współczesny sport już dawno wkroczył na drogę absurdalnego wręcz perfekcjonizmu i całkowitej profesjonalizacji. Morderczy, nieomal rujnujący organizm trening, bezwzględna rywalizacja, konieczność podporządkowania wszystkiego uprawianej dyscyplinie, trenerzy, menadżerowie, wielkie pieniądze, prasa, publiczność. To tylko niektóre z charakterystycznych cech tej drogi. Teraz podążać nią zaczyna wspinanie i trzeba przyznać, że tempo marszu jest ostre. Tegoroczne zawody w Arco czy Grenoble (12 tys. Widzów na hali!) w istocie nie wiele już różniły się od np. tenisowego turnieju. Tym może jedynie, że towarzyszyły im mniejsze niż w tenisie pieniądze.

Zjawiska te są na tyle powszechne, że zaczęto je układać w instytucjonalne ramy. We wrześniu, z inicjatywy Francuzów, odbyło się założycielskie zebranie Komisji d/s Zawodów Wspinaczkowych UIAA. W listopadzie powołała ona Międzynarodowy Komitet, który ma zajmować się na bieżąco koordynowaniem i nadzorowaniem przebiegu zawodów. Opracowano już zasady rozgrywania imprez o randze międzynarodowej, uwzględniając od razu wymagania stawiane regulaminom wszystkich sportów olimpijskich. Ustalono też kalendarz zawodów na rok 1988 (po dwa spotkania we Francji, Włoszech i USA, po jednym w Hiszpanii, ZSRR i Bułgarii). Przewodniczącym komitetu został Paul Brasset z Francji. Jak na razie Francuzi w tym ruchu dominują, Anglicy z kolei bojkotują, chociaż ich przedstawiciele biorą liczny udział w rozgrywanych już zawodach.

Myślę, że nie od rzeczy będzie przypomnienie, że idea zawodów we wspinaniu skalnym nie jest odkryciem naszych czasów, lecz powstała już kilkadziesiąt lat temu w ZSRR. To, co teraz obserwujemy to tylko jej rozszerzenie i nic ponad to zwłaszcza, że formuła „na czas” jest dopuszczana na równi z konkurencją „na trud­ność”.

Jak – na tle wcześniejszych stwierdzeń – przedstawia się nasza pozycja? Mówiąc bez ogródek bardzo kiepsko. Główny problem to te nieszczęsne pieniądze. Aby skutecznie konkurować z najlepszymi trzeba się wspinać i trenować przez okrągły rok. Praca na kominach wykluczona — zabiera czas i niszczy formę. Życie z reklam czy zasiłków dla bezrobotnych nie wchodzi w rachubę. A więc stypendia, jak w innych dyscyplinach? Zbyt to ponura perspektywa, abym miał odwagę rozwijać ją szerzej, boję się jednak, że życie i tak zmusi nas do tego rozwiązania.

Brakuje pieniędzy, brakuje też w naszym ruchu skałkowym organizatorów z prawdziwego zdarzenia (zarzut ten dotyczy także i piszącego te słowa). Jest to środowisko ludzi młodych, lub bardzo młodych, których domeną jest siłą rzeczy wspi­nanie, a nie działalność organizacyjna.

Pieniądze, działacze — a co z samymi wspinaczami? Niestety też nie najlepiej. Od kilku lat na szczycie te same nazwiska, a tych co reprezentują średnią europejską klasę można policzyć na palcach jednej ręki.

W tej sytuacji nie sądzę, abyśmy w najbliższym czasie mieli osiągnąć takie sukcesy we wspinaniu sportowym jak w Himalajach. Być może zdaży się ktoś taki, jak Fibak czy Grubba, kto własnym talentem, wielką pracą i tzw. siłą przebicia zdoła się wedrzeć do światowej czołówki. Kto wie czy nie są to jednak fałszywe proroctwa, wszak jesteśmy na początku drogi i wszystko się może zdarzyć. Zwłaszcza, że pojawiło się w skałkach mnóstwo nowych wspinaczy, którzy chyba już niedługo zagrożą starym mistrzom. Czy jednak podniosą poziom wspinania na światowe wyżyny?

Kończąc te rozważania nie mogę nie wspomnieć o tragicznych wypadkach Gerarda Kowalskiego i Ryszarda Malczyka, zdawać by się mogło na zawsze wrośniętych w nasze środowisko. Mieli ze sobą wiele cech wspólnych, ale najbardziej chyba łączyło ich to. że — bez popadania w przesadę — byli autentycznymi romantykami skałek. Chociaż obydwaj ekstremaliści na swój sposób, wspinanie zawsze było dla nich przede wszystkim przygodą, a nie tępym bularstwem, w istocie niewiele różniącym się od zapasów czy podnoszenia ciężarów.

Redaktor -(Krzysztof Baran)