Taterniczek 35
Po czarnej serii w Karakorum

 

Wydarzenia na K2 (8611 m) z lata 1986 roku skupiły na sobie uwagę nie tylko alpinis­tycznego świata. Drugi szczyt Ziemi był oblegany przez rekordową liczbę 11 wypraw a w bazie przebywało łącznie 60 – 70 wspinaczy. Tak duża koncentracja sił musiała przynieść duże wyni­ki – i przyniosła, niestety, po obu stronach bilansu. Do r. 1985 włącznie na szczycie K2 stanęło w sumie 39 alpinistów, zaś 12 straciło przy szturmach życie. A w samym tylko lecie 1986 r. szczyt osiągnęło 27 osób, zaś liczba ofiar wyniosła 13, czyli ich suma ogólna uległa podwoje­niu. Z owych 27 zdobywców 22 weszło na szczyt normalną drogą. Wejść sportowych dokonali tylko Polacy, którzy poprowadzili na K2 dwie nowe śmiałe drogi,  piątą i szóstą na tym szczy­cie. Równie wybitny sukces odniosła Wanda Rutkiewicz, wchodząc jako pierwsza kobieta na K2 – na godzinę przed swoją partnerką, Lilianę Barrard z Francji. Oto te trzy wejścia uznane za czołowe wydarzenia roku w Karakorum:

Lilianę i Maurice Barrard, Wanda Rutkiewicz i Michel Parmentier zrealizowali wejście w dniach 18 – 23 czerwca – z noclegiem w obozie II (6300 m) i biwakami na wysokości 7100, 7700, 7900 i 8300. Schodząc ze szczytu zabiwakowali raz jeszcze na wysokości 8300 m. Następnego rana (24 lipca) oboje Barrardowie ulegli śmiertelnemu wypadkowi (zwłoki Lilianę znaleziono później u stóp ściany).

Jerzy Kukuczka i Tadeusz Piotrowski, członkowie międzynarodowej wyprawy dla Karla Herrlikoffera, wytyczyli nową drogę środkiem południowej ściany. Atak przeprowadzili od 3 do 8 lipca, nocując w obozie 6400 m, a następnie w przenośnym namiociku na wysokości 7400, 7800, 8100 i – po raz drugi – 8100 m. Ostatnią trudność pokonali między 8200 a 8300 m – była nią 100-metrowa ściana z 25-metrowym odcinkiem V + . Schodząc we mgle i śnieżycy bi­wakowali bez sprzętu na wysokości 8300 i 7900 m. Po tym drugim biwaku podczas dalszego zejścia odpadł Piotrowski i poniósł śmierć. Zwłok jego nie odnaleziono.

Kierowana przez Janusza Majera wyprawa polska miała za cel południowy filar K2, dotąd nie pokonany w całości. Założono 3 obozy: 6300, 6900 i 7400 m. Finalny atak przypuścili w dniach 30 lipca – 3 sierpnia. Przemysław Piasecki, Wojciech Wróż i gość ze Słowacji, Peter Bozik. Nocowali w obozach II i III, a następnie biwakowali na wysokości 8000 i 8400 m. Schodząc ze szczytu w nocy i przy psującej się pogodzie zginął Wojciech Wróż. Trójka w skła­dzie: Janusz Majer, Anna Czerwińska i Krystyna Palmowska zawróciła 4 sierpnia z wys. 8200 m.

Prawdziwy dramat rozegrał się na K2, kiedy 4 sierpnia atak burzy śnieżnej uwięził na wysokości 8000 m 7-osobowy międzynarodowy zespół – z udziałem Polki, Dobrosławy Miodowicz – Wolf. Cztery osoby zmarły w obozie i tuż pod nim wskutek wyczerpania. Dobrosława poniosła śmierć na poręczówkach podczas zejścia, gdy ocalenie wydawało się już bliskie. Z życiem uszło dwóch Austriaków: Willi Bauer i Kurt Diemberger, którym ostatkiem sił udało się wrócić do bazy.

Nowe rekordowe drogi, pierwsze wejścia kobiecie na K2 – to sukcesy, które wejdą na karty historii himalaizmu. Ale to, co nas najbardziej dotyka i boli, to tragiczne straty. Trzynaś­cie ofiar, w tym 3 polskie, w zaledwie półtora miesiąca… Czy ta hekatomba może mieć jakąś ogólnie uchwytną, wspólną przyczynę – czy też widzieć w niej trzeba zbieg zwykłych nieszczęśliwych przypadków? Spróbujmy zastanowić się nad tym pytaniem.

 

                     Tragiczny rok 1986

 

Pod względem sumy tragicznych wypadków w łuku himalajskim rok 1986 pobił wszelkie dotychczasowe rekordy, ale szczególnie wymowne są tu liczby z Karakorum. W r. 1985 zginęło w tych górach 9 alpinistów i tragarzy, a w r. 1984 tylko 7. A tu latem 1986 r. śmierć poniosło 22 alpinistów i 7 Pakistańczyków, z tego na samym tylko K2 13 osób. Raptownemu wzrostowi ilościowemu towarzyszą alarmujące zmiany jakościowe: z owej trzynastki na K2 co najmniej 8 osób zaliczyć można do elity światowego alpinizmu. A przecież jesień znowu pozbawiła nas dwóch wielkich asów: na Makalu pozostał Marcel Ruedi a na Cho Oyu — Pierre-Allain Steiner. Zatrzymajmy się jednak przy K2 i zestawmy wypadki lata 1986 według przyczyn:

lawina………………………………………….           2 ofiary

spadający kamień………………………….   1

szczelina lodowcowa………………………   1

upadki podczas schodzenia………………   5

wyczerpanie wysokościowe (choroba)…..    4

Uwagę zwracają dwie ostatnie przyczyny: upadki i wyczerpanie. Bilansując w miesięczni­ku Der Bergsteiger 6/1986 tragedie himalajskiego roku 1985 doszedłem do stwierdzenia, iż wszystkie odpadnięcia – a było ich 13 czyli ok. 30% całej sumy wypadków – wydarzyły się podczas schodzenia, i to w stosunkowo nietrudnym terenie. Opatrzyłem to ustalenie następują­cym komentarzem: „Zejście wydaje się być krytyczną fazą w przebiegu wyprawowego przedsięwzięcia. Z pewnością decydującą rolę grają tu wyczerpanie oraz skutki pobytu na dużej wy­sokości, szczególnie zaś deficyt tlenowy, który w jednakowej mierze upośledza funkcje fizyczne i psychiczne człowieka”. Wypadki roku 1986 potwierdziły to ostrożne sformułowanie, gdyż na K2 zarówno odpadnięcia jak śmierć z wyczerpania (choroby wysokościowej) mają jedno wspólne tło: deteriorację w wyniku zbyt długiego działania powyżej 8000 metrów.

 

Tlen to życie

 

Szczyty 8 – tysięczne dzielimy roboczo na „niskie” (jest ich 9, 8035—8201 m) i na „wyso­kie”: Everest (8848 m), K2 (8611 m), Lhotse (8516 m), Kangchenjunge (8586 m) i Makalu (8463 m). O ile na „niskie” szczyty wchodzono niemal od początku bez użycia tlenu, o tyle przy „wysokich” tlen był regułą W r. 1975 Chińczycy weszli na Everest częściowo bez tlenu, a w 1977 Michael Dacher zdobył bez tlenu Lhotse. W rok później Reinhold Messner i Peter Habeler weszli bez tlenu na Everest, a Amerykanie Louis Reichhardt, John Roskelley i Rick Ridgeway – na K2. Messner nadał swojemu osiągnięciu szeroki rozgłos i spopularyzował ten rodzaj wejść – wartościowszych sportowo i wydatnie obniżających koszty wyprawy na najwyższe szczyty. W ciągu niewielu lat wejścia bez posługiwania się tlenem z butli stały się w himala­izmie regułą również na „wysokich” ośmiotysięcznikach Jednocześnie zaczęły się mnożyć dziwne wypadki śmiertelne podczas powrotu z tych szczytów. Oto kilka z kilkunastu przykła­dów:

15 sierpnia 1982 r. w trakcie zejścia z K2 po biwaku na wysokości 8350 m spadł z niewiadomej przyczyny Yukihiro Yanagisawa.

8 października 1983 r. po wejściu bez tlenu na Everest i biwaku tuż pod Hillary Step śmierć ponieśli podczas dalszego zejścia wybitni alpiniści japońscy Hiro Yoshino i Hironobu Kamuro.

7 lipca 1985 r. podczas zejścia z K2 na wysokości 8200 m zaginął Francuz Daniel Lacroix

22 kwietnia 1985 r. z Yalung Kanga (8505 m) schodzili Jugosłowianie Tomo Cesen i Borut Bregant. Na wysokości 8300 m w nietrudnym terenie idący bez tlenu Bregant potknął się i spadł – zwłok nie znaleziono. Korzystający z tlenu Cesen cało wrócił do bazy.

Podobnych wypadków było już ok. 20, a w statystykach trafiały one do różnych przegró­dek: potknięcia, defekt sprzętu, biwak bez kurtki puchowej, załamanie pogody, zerwana poręczówka… Nie ulega jednak wątpliwości, że faktycznie chodziło o ludzi, którzy wskutek dłuższej ekspozycji wysokościowej nie panują już nad własnymi krokami. Drobny powód wystarcza wówczas by wyzwolić śmiertelny lot Przegląd poszczególnych wypadków pozwala stwierdzić, iż większość z nich ma miejsce na tej samej wysokości, w pasie 8100 – 8200, a czynnikiem Szczególnie niebezpiecznym jest przymusowy biwak w tej strefie, prowadzący do ostatecznego załamania sił.

 

Zdradliwy styl alpejski

 

Do połowy lat siedemdziesiątych przy wysokich ośmiotysięcznikach obowiązywał stały schemat wyprawowego działania: zakładanie lin poręczowych, instalowanie obozów, transport wyposażenia, wreszcie atak szczytowy w oparciu o obóz na wysokości ok. 8000 m. Ok, 1975 r. i w tę strefę wkroczył – idąc od szczytów niższych – tzw. styl alpejski, polegający na przeniesieniu w góry najwyższe taktyki stosowanej przy zdobywaniu szczytów alpejskich czy kaukaskich. Tradycyjny styl wyprawowy narzucał budowę w miarę bezpiecznej linii ataku ale też wy­muszał niejako na uczestnikach porządną aklimatyzację, gdyż zakładanie obozów wymagało wypełnionego zbiorową aktywnością czasu.

Nowy styl alpejski sprawy uprościł. Nie instalując obozów i poręczówek, można było w zasadzie z marszu atakować najwyższe szczyty. Okres aklimatyzacji zaczął się niebezpiecznie skracać, a złym przykładem świecili górscy zawodowcy – przewodnicy alpejscy, „etatowi” wyprawowcy, na codzień żyjący powyżej 3000 m npm. W ich ślady ślepo szli amatorzy. Byli wśród nich pomazańcy Boży z wyjątkową tolerancją wysokości, jak nasi Wielicki czy Kukuczka. Tym się też udawało. Większość jednak wpadała przy wysokich wejściach w tarapaty, a co któryś po prostu ginął. Ale zdarzały się też nieszczęścia owym Bożym pomazańcom. Wiosną 1984 r. wyprawa bułgarska dokonała I powtórzenia słynnej zachodniej grani Everestu, a pierw­szy z zespołu pokonał ją w solowym ataku Christo Prodanow, niewątpliwy fenomen wysokościowy. Niestety, schodząc ze szczytu zmarł z wyczerpania. Jako powód śmierci oficjalnie poda­no załamanie pogody, choć jego dramat – relacjonowany przez radiotelefon – miał wszystkie cechy wyniszczenia wysokościowego. Już wtedy stanęło pytanie: dlaczego, skoro Prodanow tak zawsze dobrze czuł się powyżej 7000? Odpowiedź nasuwała się sama: gdyby szedł on na szczyt od Przełęczy Południowej, zdobyłby go i wrócił do bazy w pełni chwały. Ale długa i bardzo trudna technicznie grań wymagała innego budżetu tlenowego i Prodanow już na szczycie (gdzie porzucił kamerę filmową) miał wyrok śmierci w kieszeni. Dlaczego nie poszedł łatwiej­szą granią na południe, jak później jego koledzy? Na to pytanie nie znajdziemy już odpowiedzi.

Jeszcze jedną niebezpieczną konsekwencją stylu alpejskiego jest redukcja zespołów wyprawowych do 4 czy nawet 2 osób. W razie zasłabnięcia uczestnika tam w górze, powyżej 7000 metrów, może nie być w zasadzie dla niego ratunku. W r. 1982 na Nanga Parbat zachorował na obrzęk płuc i mózgu Peter Hiltbrand. Chociaż było przy nim dwóch towarzyszy, transport w dół okazał się tak trudny, iż chory zmarł w jego trakcie. Napisał potem w Die Alpen jeden z tej dwójki, Stefan Worner: „Nasza bezradność w momencie zachorowania Petera Hiltbranda ukazała też granice możliwości małych wypraw. Nie mając tlenu ani grupy tragarzy wysokoś­ciowych, prawie nie ma co myśleć o przetransportowaniu chorego lub rannego z powrotem w dolinę. Małe wyprawy są więc wyjątkowo niebezpieczne dla ludzi nie mających doświadcze­nia wysokościowego i wyprawowego. Szczególnie dla młodej elity, osiągającej w Alpach tak błyskotliwe wyniki, nie ma dosyć ostrzeżeń!” (Jest tragicznym zrządzeniem losu, że ok. 11 ma­ja 1988 r. w dokładnie taki sam sposób stracił życie w górnym obozie na Cho Oyu (ok. 7400 m) autor cytowanych słów, Stefan Worner, doświadczony organizator wypraw i zdobywca 4 ośmiotysięczników).

Przykłady świadczące o tym, że szybka i energiczna akcja może dać pozytywne wyniki nawet w skrajnie trudnych sytuacjach, przytoczyłem w Taterniczku 1/1986 na s. 46 w notatce „8000 m – strefa śmierci”.

Styl alpejski – sportowo czystszy i o wiele tańszy w realizacji – ma w górach najwyższą pełną rację bytu, jednakże przy wysokich ośmiotysięcznikach może być stosowany z pewny­mi ograniczeniami: przez sprawdzonych wysokościowców, z uczciwą aklimatyzacją, łatwiej­szymi drogami. Jest też jeszcze francuska metoda „na błysk”, ale żeby do niej sięgnąć, trzeba być alpejskim zawodowcem lub maratończykiem, jak Benoit Chamoux, no i mieć żyłkę do hazardu. Stylu alpejskiego z Himalajów nie wycofamy, ani nie powinniśmy tego robić. Może­my jednak od alpinistów wymagać, by stosowali go oni w sposób mądry.

 

Ofiary choroby wysokościowej

 

Śmiertelne załamania i odpadnięcia spowodowane deterioracją wysokościową to około połowa wypadków związanych z wchodzeniem w strefę śmierci. Drugi duży dział to zgony wskutek wyczerpania bądź różnych form choroby wysokościowej. Na ten temat medycyna wy­powiadała się już wielokrotnie, a wszelkie mechanizmy są dość dobrze znane. Ostatnie lata przyniosły tu jednak kilka casusów pozwalających stwierdzić, że słabości tej ulegać mogą nie tylko niewypróbowani na wysokości nowicjusze, ale także ludzie z dużą ośmiotysięczną prak­tyką, a nawet ci – jak nasz Andrzej Czok – uchodzący za wybitnie w tej mierze uzdolnionych. Kilka pouczających przykładów i kilka wskazań znaleźć można w Taterniczku 1/1986 na s. 46.

Przybył jednak przykład nowy, nieomal klasyczny: tragedia Marcela Ruediego na Makalu 24 września 1986 roku. Sądząc po objawach stwierdzonych przez zespół Messnera (krwawa piana wokół ust), śmierć nastąpiła wskutek ostrego obrzęku płuc, a choroba rozwinęła się w ciągu niewielu godzin, gdyż w rejonie szczytu Ruedi był jeszcze „o. k.” Jak mogło dojść do tego nieszczęścia w przypadku człowieka z 10- ma ośmiotysięcznikami w dorobku i dużą, zdaniem lekarzy, tolerancją wysokości? Sprawę wyjaśnia krótka, zaledwie 10- czy 12- dniowa aklimaty­zacja z jednym tylko wypadem do 7400 m. Wystarczyłaby ona do szybkiego trzydniowego wejścia bez jakichkolwiek komplikacji. Ale Ruedi i Wielicki natrafili na głęboki śnieg, w któ­rym musieli torować, tracąc siły tak samo, jak Prodanow tracił je w trudnościach zachodniej grani Everestu. Do szczytu dotarli już bardzo zmęczeni, a Ruediego ostatecznie załamał biwak na wysokości 8200 m (znowu ta właśnie wysokość. .), choć w momencie jego zakładania mu­siał on już być w złym stanie, gdyż nawet nie wykopał jamy.

 

                   Tam się już nie myśli

 

Mimo, iż w skład zespołów szturmowych wchodzą wytrawni alpiniści, ich zachowanie w strefie 8 – 8500 m bywa nierzadko całkiem niezrozumiałe. Dla odciążenia, przed finalnym atakiem ogołacają się z elementarnych rzeczy, nie mając w plecaku ani liny, ani śpiwora, ani żywności. Lekko dopuszczają do serii wysokich biwaków, często bez ekwipunku. Przykładem może być zespół Barrardów na K2, który w drodze do szczytu zabiwakował na 8300 m w cias­nym i gołym namiocie, zaś podczas zejścia biwak ten powtórzył, choć godzina była wczesna, a rozsądek nakazywał uciekać jak najszybciej. Podobnie było z grupą Diembergera. W dniu 3 sierpnia „odpoczywała” ona w obozie IV (8000 m), jakby nie zdając sobie sprawy z tego, że tam można tylko tracić siły, a nie je odzyskiwać. Na pełną utratę kontaktu z rzeczywistością zdaje się też wskazywać przypadek Tadeusza Piotrowskiego, który w jednej chwili zgubił oba raki, czyli po biwaku w ogóle ich nie umocował.

Obserwacje te – a podobnych są dziesiątki – prowadzą do supozycji, iż wysokość silniej poraża szare komórki, aniżeli się potocznie przyjmuje. Oto cytat z popularnego artykułu dla Michaela Philadelphy: „Poprzez wzmożone oddychanie, sterowane za pośrednictwem chemoreceptorów, wprowadza się do organizmu więcej tlenu (0), a wydala więcej dwutlenku węgla (CO2). Przykrym działaniem ubocznym spowodowanym spadkiem dwutlenku węgla jest zmniejszanie się ukrwienia mózgu, pociągające za sobą zaburzenia snu, uczucie zawrotów gło­wy – aż po euforię wysokościową, której się tak obawiamy”. Praktyka ośmiotysięczna – zwłaszcza tegoroczna – uczy, iż w strefie 8 – 8500 m alpinista działa w stanie ograniczonej możliwości rozumowania, wymyka się jak gdyby sam sobie spod kontroli. Jego oceny są z re­guły zbyt optymistyczne, a decyzje nieracjonalne, oparte bardziej na emocjach (imperatyw wejścia na szczyt) aniżeli na logice i rozsądku. Przypomina się strofa Pierre Alberta Birrot:

Życie jest życiem

Śmierć jest śmiercią

A ty sam

Czy jesteś sobą?

O sprawach tych kiedyś szeroko wypowiadał się dr Zdzisław Ryn, a jego prace niesłusz­nie były przez lata tematem schroniskowych dowcipów. Po twardej lekcji na K2 trzeba będzie do nich wrócić i odczytać je na nowo.

 

                        I co dalej?

 

W himalaizmie współczesnym odejście od tradycyjnych metod działania doprowadziło do szybkiego podniesienia się poziomu wyników i do wyczynów takich, jak jednodniowe wejścia na szczyty 8 tysięczne (Krzysztof Wielicki, Benoit Chamoux) czy pokonywanie we dwójkę dróg, o których parę lat temu nie śniło się nawet wielkim wyprawom. Trzeba jednak z nacis­kiem stwierdzić, iż postęp ten dokonał się w walnej mierze kosztem bezpieczeństwa wspina­czy – za cenę pójścia na zwiększone ryzyko. Efektem tego są właśnie omawiane wypadki w których wyniku na wysokich ośmiotysięcznikach ginie co 8 – 10 uczestnik modernistyczne­go ataku. Latem 1986 r. na K2 z ogółem 24 „beztlenowych” zdobywców szczytu do bazy nie powróciło aż 7, śmierć zatem poniósł prawie co trzeci!

Nie dążąc do ograniczenia liczby wypraw i do naruszenia właściwej alpinizmowi zasady nieskrępowanego działania, należałoby mimo wszystko rozpatrzyć możliwość pewnych posu­nięć organizacyjnych, które przywróciłyby większe bezpieczeństwo ludzi wspinających się w Himalajach. Zycie obaliło stare dobre normy, chodzi o to, ażeby w ich miejsce wypracować nowe. Jest to zadanie tym ważniejsze i pilniejsze, że styl alpejski potania wyprawy i upraszcza je organizacyjnie, a więc napór na Himalaje będzie jeszcze większy. Jakie posunięcia mogłyby wchodzić w rachubę?

  1. Organizatorzy wypraw na wysokie 8-tysięczniki powinni staranniej dobierać kandyda­tów – i kierowników! – pod kątem ich doświadczenia wysokościowego, zwłaszcza jeśli plany przewidują drogę trudniejszą od normalnej. Z góry wykluczone powinny być osoby źle zno­szące wysokość; próby udowodnienia sobie i innym że jednak się może, już kilka razy dawały tragiczne wyniki.
  2. Skoro dowiedliśmy, iż w strefie 8 – 8500 m alpinista działa nie kontrolując sam swoich poczynań, należałoby mu zapewnić tę kontrolę z ośrodka dowodzenia, tj. z bazy. To, że w r. 1984 Christo Prodanow wyrwał się do samotnego ataku na zachodnią grań Everestu można złożyć na karb zaburzeń umysłowych spowodowanych wysokością. Ale czemu pozwoliła mu na to baza? A więc konieczność łączności radiowej i większe obowiązki dla kierownika, który powyżej 8000 m winien sam sterować ruchami ludzi.
  3. Powołane do tego komórki UIAA, komisje Wypraw i Medyczna, mogłyby wspólnie opracować coś w rodzaju regulaminu dla himalaistów: minimalna aklimatyzacja, maksymalny pobyt powyżej 8000 m, minimum odpowiedzialności za partnera, symptomy wskazujące na chorobę wysokościową, zobowiązujące do mobilizacji wszystkich sił wyprawy dla ratowania życia itp. W sytuacji ograniczenia świadomości, himalaista mógłby – jak żołnierz – mecha­nicznie stosować poszczególne paragrafy, zyskując w nich oparcie przy swoich trudnych wybo­rach.
  4. Z definicji „stylu alpejskiego” UIAA należałoby wycofać niefortunny punkt zabrania­jący posiadania tlenu do celów lekarskich na wyprawie.
  5. Himalaiści współcześni przejawiają skłonność do niebezpiecznego skracania aklimaty­zacji, co ułatwiają im nowoczesne metody prowadzenia operacji górskich. W podjęciu decyzji o ataku szczytowym głos ostateczny winni mieć kierownik i lekarz wyprawowy – nie zapomi­nając o tym, iż samopoczucie członków zespołu jest kryterium wielce zawodnym. Wyprawa himalajska, to nie operacja wojenna i dlatego celem głównym winno być nie osiągnięcie szczy­tu, czy zrealizowanie zadania sportowego lecz bezpieczny powrót do bazy uczestników.
  6. Jedną z niedobrych praktyk dnia dzisiejszego jest chodzenie tam w górze w pojedynkę, każdy na własną rękę. Zdobywca szczytu wraca nierzadko do bazy nie wiedząc nawet, jak stra­cił partnera (Stephane Schaffter i Daniel Lacroix na K2 w r. 1985…). Styl ten należałoby sko­rygować i starać się wrócić do zasady chodzenia razem. Wydaje się, iż w krytycznych sytu­acjach, jak np. ta Dobrosławy Wolf na poręczówkach nad obozem 11, sama obecność towarzy­sza (lub jego brak) może zadecydować o przeżyciu lub śmierci. Dotyczy to również przypadko­wego kojarzenia zespołów z członków różnych wypraw, gdzie nikt za nic nie czuje się odpo­wiedzialny.

Cała przedstawiona wyżej analiza ma charakter publicystyczny i pozbawiona jest podbu­dowy naukowej, choć raczej nie wydaje się, by płynące z niej wnioski miały się okazać fał­szywe. Niemniej jednak pilnym zadaniem dla komisji lekarskich i wyprawowych zarówno na szczeblu związków jak i UI AA jest przeprowadzenie studiów nad posiadanym obecnie materia­łem i sformułowanie wniosków opartych już na naukowej interpretacji. Wspinaczki bez tlenu powyżej 8400 m do szerszej praktyki weszły w ostatnich latach i brak było dotąd doświad­czeń w tej mierze, zaś prace naukowców         koncentrowały się na innych tematach, np, na samej chorobie wysokościowej. Można więc powiedzieć, iż rok 1986 był pod tym względem dla al­pinizmu światowego rokiem brutalnego eksperymentu..Wstrząs, jaki ten eksperyment wywołał, powinien dokonać zmian w głąb, przyczynić się do zrewidowania taktyki wysokich wejść i do uruchomienia mechanizmów zabezpieczających w miejsce tych, które wraz z narodzeniem się stylu alpejskiego zostały odrzucone. Jeśli jednak himalaiści nie wyciągną z tej lekcji wniosków, najbliższe lata na pięciu najwyższych szczytach Ziemi należy widzieć raczej czarno.

 

                    Posłowie 1988

 

Artykuł powyższy napisany był w październiku 1986 r., bezpośrednio po „holokauście” na K2. Znacznie skrócony, został on powielony w nakładzie 100 egzemplarzy i jako druk wew­nętrzny PZA przekazany klubom, działaczom oraz zainteresowanym osobom. Problematyka ta była później tematem dwóch publicznych dyskusji – najpierw w Stołecznym Klubie Tatrzań­skim (zob. „Przegląd Powszechny” 12/1987) a następnie w KW Gliwice (zob. „Taterniczek” 1/88).