Taterniczek 23
Żółć

Ja przepraszam, ja nie w porę, „Taterniczek” redivivus, więc wszystko powinno być w nim wiośniane, słodkie i chwalebne. A ja tu z żółcią, po co ? Może po to, by tym lepiej smakowały wam pozostałe taterniczkowe potrawy. Liczę też na to, że po lekturze tego tekstu da mi ktoś po łbie w ciemnym zaułku. Jeśli się tak jednak nie stanie, jeżeli te krople żółci przejdą bez echa, to dojdę do wniosku, że jest z nami gorzej niż myślałem.

W latach 1957 – 1958 wraz z falą ogólnej odwilży popłynęła w Alpy pierwsza tak liczna po wojnie grupa polskich taterników. Nie wszyscy wy­trzymali swoiste zachłyśnięcie się Zachodem, niektórym ono zaszkodziło. I oto jeden z ówczesnych prominentów polskiego taternictwa kradnie dru­giemu znaczną sumę dolarów. Poproszono go potem by się z Klubu wyniósł, co się i stało.

Nieco inaczej zadziałał kilka lat później jeden z wybijających się młodych taterników, który znalazł się na rezerwowym miejscu alpejskiego wyjazdu. Aby za wszelką cenę wyjechać, należało koniecznie podstawić no­gę komuś znajdującemu się już na punktowanym miejscu listy wyjazdowej. No i energiczny rezerwowy kandydat dopiął swego przez złożenie fałszy­wego doniesienia do władz na tego upatrzonego konkurenta. Zrozumiałe, że wyjaśnienie tej sprawy i dojście do prawdy było niezwykle trudne i kłopotliwe, ale jednak sprawę wyjaśniono i miłego donosiciela wyproszono z Klubu.

Kilkanaście lat temu na Mnichu wydarzyła się tragedia. Na przejście Wariantu R wybrało się dwóch taterników: jeden po podstawowym szkole­niu taternickim, a drugi zupełnie surowy, o prawie żadnych umiejętnoś­ciach. Obaj nie znali ściany – dla rekonesansu postanowili więc zjechać z wierzchołka aż do półek. Pierwszy zjechał ten lepiej wyszkolony i bez przeszkód dotarł do półek. Zjeżdżający następnie ten początkujący kolega mijając linię okapów wypadł z klucza i po przeleceniu kilku­dziesięciu metrów zawisnął na zbyt długim prusiku, kilka metrów nad pół­kami. Poszkodowany nie miał sił aby się podciągnąć na linie i zwolnić prusik. Jego kolega stał parę metrów niżej z całym sprzętem i mając w ręku luźno zwisającą linę od wiszącego kolegi nie zrobił nic, aby mu po­móc. Tak więc na jego oczach po pewnym czasie biedak udusił się. Spraw­ca nieudzielenia pomocy oczywiście wyleciał z Klubu, lecz odpowiedzial­ności karnej nie poniósł.

Od wielu już lat bardzo liczne corocznie gromady polskich alpinistów w Chamonix cieszą się dzięki koneksjom osobistym z kierownictwem ENSA szczególnymi względami. Wyraża się to ogólną życzliwością w stosunku do nas, tolerowaniem dzikiego bezpłatnego biwakowania, częstym udzielaniem zniżek na kolejki itp. I oto w takiej atmosferze dwójka naszych młodych alpinistów zostaje przyłapana w miejscowym supersamie na gorącym uczynku ewidentnej kradzieży. Dzięki zadziałaniu wspomnianych wyżej osobistych koneksji udało się uprosić miejscową żandarmerię, aby nie wszczynała postępowania sądowego, tym niemniej wyproszono w owym roku Polaków z Chamonix. Sprawcy w kraju nie ponieśli żadnych konsekwencji i nadal uczestniczyli w imprezach i życiu klubowym.

Wszyscy pamiętamy zimową próbę wejścia na Lhotse. Uczestniczył w niej nieprofesjonalista – operator filmowy telewizji, powierzony przez kierownictwo wyprawy szczególnej opiece pozostałych uczestników wypra­wy. I oto w czasie zejścia z górnego obozu w trudnych warunkach atmo­sferycznych operator zostaje nagle sam – znacznie sprawniejszy od nie­go alpinista, któremu dokuczał bardzo silny wiatr i mróz, zszedł szyb­ko na dół nie oglądając się na towarzysza, którym miał się szczególnie opiekować. Osamotnionemu operatorowi przydarza się niegroźne z pozoru poślizgnięcie, w wyniku którego zawisa na poręczówce. Nie umiejąc so­bie w tej sytuacji poradzić wkrótce umiera z wyczerpania. Kolega winien zaniedbania i w efekcie śmierci towarzysza został na krótko zawie­szony w prawach członkowskich Klubu, lecz w ostatnich latach z powrotem uczestniczy w wyprawach PZA.

Zdobywcza wyprawa PKG na Kangbachen. W najwyższym obozie przed ata­kiem szczytowym na wysokości 7450 m znalazło się 6 alpinistów, z których jeden zapada poważnie na chorobę wysokościową. Mimo to następnego dnia pozostała piątka wychodzi na nieznaną drogę ku szczytowi, pozosta­wiając chorego kolegę w osamotnieniu. Choroba okazała się poważna. Wy­czerpana wejściem na szczyt piątka zdobywców musi następnie podjąć kil­kudniowy transport chorego w dół, ponieważ nie może on schodzić o wła­snych siłach. Wszystko skończyło się jednak szczęśliwie – i zdobywcom i choremu starczyło sił, wytrzymała też pogoda. Ale czy przewidując mniej szczęśliwe okoliczności nie powinna była część piątki szturmowej poświę­cić indywidualne ambicje organizując raczej natychmiastowy transport cho­rego w dół, a przynajmniej nie pozostawiając go w samotności?

Polsko-austriacka wyprawa na Nanga Parbat w 1978 zamierzona była na zasadzie pełnej równości udziału obu stron, lecz z polskim kierownictwem. W pewnym momencie u austriackich partnerów zagrały jednak tenden­cje separatystyczne i zaczęli prowadzić podwójną grę. Znalazłszy się wcześniej w Islamabadzie Austriacy złożyli władzom pakistańskim kłamli­we pisemne oświadczenie, że Polacy rezygnują z wyprawy i „poderwali” samowolnie pozwolenie na szczyt. W rezultacie przybyli później do Paki­stanu Polacy zostali potraktowani początkowo jako intruzi i długo trwało nim udało nam się wyjawić prawdę. Ale okazja wejścia na szczyt dla nas przepadła – trzeba było na miejscu improwizować nowe starania o nową gó­rę, tracąc jednak mnóstwo czasu z korzystnych letnich miesięcy. Tego ro­dzaju mało dyplomatyczne walki podjazdowe między poszczególnymi organi­zatorami wypraw są w Pakistanie, Indiach i Nepalu na porządku dziennym – obowiązują tu wilcze prawa silniejszego i bogatszego.

I wreszcie wspaniała, zdobywcza zimowa wyprawa na Everest. Dzięki te­lewizji można było śledzić na bieżąco prawdziwe mistrzostwo z jakim An­drzej Zawada rozegrał batalię o szczyt. Skład wyprawy dobrano spośród najlepszych, sprawdzonych wielokrotnie alpinistów. Dało to znakomity suk­ces sportowy, jednakże w drodze powrotnej nie została zaoszczędzona Andrzejowi duża kropla goryczy. Wracając z wyprawy polscy alpiniści ko­rzystali w drodze z gościnności z jednego z Szerpów wyprawy. Po udaniu się Polaków w dalszą drogę gościnny ten człowiek stwierdził, że skra­dziono mu z domu cenny /ok. 800 $ / młynek modlitewny, ruszył więc w pogoń. Młynek został znaleziony w prywatnym bagażu jednego z alpinistów, który zresztą szybko przyznał się do kradzieży. Sprawę udało się załat­wić polubownie, kompromitacja jednak pozostała. Winowajca powrócił do kraju z wilczym biletem.

Wszystkie przytoczone przykłady są prawdziwe. Ich ranga jest zróżnicowana – upraszczam więc wrzucając je do jednego worka. Nie wdając się w dalsze komentarze ogłaszam mój prywatny konkurs na szczytowe osiąg­nięcie roku z zakresu etyki i moralności taternickiej. Mimo, że do za­kończenia roku 1980 jeszcze daleko, skłonny jestem medal – z żółci – za ten rok przyznać członkowi narodowej zimowej wyprawy na Everest – złodziejowi młynka modlitewnego.

Henryk Bednarek