Ja przepraszam, ja nie w porę, „Taterniczek” redivivus, więc wszystko powinno być w nim wiośniane, słodkie i chwalebne. A ja tu z żółcią, po co ? Może po to, by tym lepiej smakowały wam pozostałe taterniczkowe potrawy. Liczę też na to, że po lekturze tego tekstu da mi ktoś po łbie w ciemnym zaułku. Jeśli się tak jednak nie stanie, jeżeli te krople żółci przejdą bez echa, to dojdę do wniosku, że jest z nami gorzej niż myślałem.
W latach 1957 – 1958 wraz z falą ogólnej odwilży popłynęła w Alpy pierwsza tak liczna po wojnie grupa polskich taterników. Nie wszyscy wytrzymali swoiste zachłyśnięcie się Zachodem, niektórym ono zaszkodziło. I oto jeden z ówczesnych prominentów polskiego taternictwa kradnie drugiemu znaczną sumę dolarów. Poproszono go potem by się z Klubu wyniósł, co się i stało.
Nieco inaczej zadziałał kilka lat później jeden z wybijających się młodych taterników, który znalazł się na rezerwowym miejscu alpejskiego wyjazdu. Aby za wszelką cenę wyjechać, należało koniecznie podstawić nogę komuś znajdującemu się już na punktowanym miejscu listy wyjazdowej. No i energiczny rezerwowy kandydat dopiął swego przez złożenie fałszywego doniesienia do władz na tego upatrzonego konkurenta. Zrozumiałe, że wyjaśnienie tej sprawy i dojście do prawdy było niezwykle trudne i kłopotliwe, ale jednak sprawę wyjaśniono i miłego donosiciela wyproszono z Klubu.
Kilkanaście lat temu na Mnichu wydarzyła się tragedia. Na przejście Wariantu R wybrało się dwóch taterników: jeden po podstawowym szkoleniu taternickim, a drugi zupełnie surowy, o prawie żadnych umiejętnościach. Obaj nie znali ściany – dla rekonesansu postanowili więc zjechać z wierzchołka aż do półek. Pierwszy zjechał ten lepiej wyszkolony i bez przeszkód dotarł do półek. Zjeżdżający następnie ten początkujący kolega mijając linię okapów wypadł z klucza i po przeleceniu kilkudziesięciu metrów zawisnął na zbyt długim prusiku, kilka metrów nad półkami. Poszkodowany nie miał sił aby się podciągnąć na linie i zwolnić prusik. Jego kolega stał parę metrów niżej z całym sprzętem i mając w ręku luźno zwisającą linę od wiszącego kolegi nie zrobił nic, aby mu pomóc. Tak więc na jego oczach po pewnym czasie biedak udusił się. Sprawca nieudzielenia pomocy oczywiście wyleciał z Klubu, lecz odpowiedzialności karnej nie poniósł.
Od wielu już lat bardzo liczne corocznie gromady polskich alpinistów w Chamonix cieszą się dzięki koneksjom osobistym z kierownictwem ENSA szczególnymi względami. Wyraża się to ogólną życzliwością w stosunku do nas, tolerowaniem dzikiego bezpłatnego biwakowania, częstym udzielaniem zniżek na kolejki itp. I oto w takiej atmosferze dwójka naszych młodych alpinistów zostaje przyłapana w miejscowym supersamie na gorącym uczynku ewidentnej kradzieży. Dzięki zadziałaniu wspomnianych wyżej osobistych koneksji udało się uprosić miejscową żandarmerię, aby nie wszczynała postępowania sądowego, tym niemniej wyproszono w owym roku Polaków z Chamonix. Sprawcy w kraju nie ponieśli żadnych konsekwencji i nadal uczestniczyli w imprezach i życiu klubowym.
Wszyscy pamiętamy zimową próbę wejścia na Lhotse. Uczestniczył w niej nieprofesjonalista – operator filmowy telewizji, powierzony przez kierownictwo wyprawy szczególnej opiece pozostałych uczestników wyprawy. I oto w czasie zejścia z górnego obozu w trudnych warunkach atmosferycznych operator zostaje nagle sam – znacznie sprawniejszy od niego alpinista, któremu dokuczał bardzo silny wiatr i mróz, zszedł szybko na dół nie oglądając się na towarzysza, którym miał się szczególnie opiekować. Osamotnionemu operatorowi przydarza się niegroźne z pozoru poślizgnięcie, w wyniku którego zawisa na poręczówce. Nie umiejąc sobie w tej sytuacji poradzić wkrótce umiera z wyczerpania. Kolega winien zaniedbania i w efekcie śmierci towarzysza został na krótko zawieszony w prawach członkowskich Klubu, lecz w ostatnich latach z powrotem uczestniczy w wyprawach PZA.
Zdobywcza wyprawa PKG na Kangbachen. W najwyższym obozie przed atakiem szczytowym na wysokości 7450 m znalazło się 6 alpinistów, z których jeden zapada poważnie na chorobę wysokościową. Mimo to następnego dnia pozostała piątka wychodzi na nieznaną drogę ku szczytowi, pozostawiając chorego kolegę w osamotnieniu. Choroba okazała się poważna. Wyczerpana wejściem na szczyt piątka zdobywców musi następnie podjąć kilkudniowy transport chorego w dół, ponieważ nie może on schodzić o własnych siłach. Wszystko skończyło się jednak szczęśliwie – i zdobywcom i choremu starczyło sił, wytrzymała też pogoda. Ale czy przewidując mniej szczęśliwe okoliczności nie powinna była część piątki szturmowej poświęcić indywidualne ambicje organizując raczej natychmiastowy transport chorego w dół, a przynajmniej nie pozostawiając go w samotności?
Polsko-austriacka wyprawa na Nanga Parbat w 1978 zamierzona była na zasadzie pełnej równości udziału obu stron, lecz z polskim kierownictwem. W pewnym momencie u austriackich partnerów zagrały jednak tendencje separatystyczne i zaczęli prowadzić podwójną grę. Znalazłszy się wcześniej w Islamabadzie Austriacy złożyli władzom pakistańskim kłamliwe pisemne oświadczenie, że Polacy rezygnują z wyprawy i „poderwali” samowolnie pozwolenie na szczyt. W rezultacie przybyli później do Pakistanu Polacy zostali potraktowani początkowo jako intruzi i długo trwało nim udało nam się wyjawić prawdę. Ale okazja wejścia na szczyt dla nas przepadła – trzeba było na miejscu improwizować nowe starania o nową górę, tracąc jednak mnóstwo czasu z korzystnych letnich miesięcy. Tego rodzaju mało dyplomatyczne walki podjazdowe między poszczególnymi organizatorami wypraw są w Pakistanie, Indiach i Nepalu na porządku dziennym – obowiązują tu wilcze prawa silniejszego i bogatszego.
I wreszcie wspaniała, zdobywcza zimowa wyprawa na Everest. Dzięki telewizji można było śledzić na bieżąco prawdziwe mistrzostwo z jakim Andrzej Zawada rozegrał batalię o szczyt. Skład wyprawy dobrano spośród najlepszych, sprawdzonych wielokrotnie alpinistów. Dało to znakomity sukces sportowy, jednakże w drodze powrotnej nie została zaoszczędzona Andrzejowi duża kropla goryczy. Wracając z wyprawy polscy alpiniści korzystali w drodze z gościnności z jednego z Szerpów wyprawy. Po udaniu się Polaków w dalszą drogę gościnny ten człowiek stwierdził, że skradziono mu z domu cenny /ok. 800 $ / młynek modlitewny, ruszył więc w pogoń. Młynek został znaleziony w prywatnym bagażu jednego z alpinistów, który zresztą szybko przyznał się do kradzieży. Sprawę udało się załatwić polubownie, kompromitacja jednak pozostała. Winowajca powrócił do kraju z wilczym biletem.
Wszystkie przytoczone przykłady są prawdziwe. Ich ranga jest zróżnicowana – upraszczam więc wrzucając je do jednego worka. Nie wdając się w dalsze komentarze ogłaszam mój prywatny konkurs na szczytowe osiągnięcie roku z zakresu etyki i moralności taternickiej. Mimo, że do zakończenia roku 1980 jeszcze daleko, skłonny jestem medal – z żółci – za ten rok przyznać członkowi narodowej zimowej wyprawy na Everest – złodziejowi młynka modlitewnego.
Henryk Bednarek