22 kwietnia 1979 roku ośmiu wspinaczy i operator filmowy osiągnęło wierzchołek Ama Dablam /6856 m/, a 24 dwóch dalszych alpinistów stanęło na wierzchołku tego, co uważa się za najpiękniejszą górę Nepalu. American Ama Dablam Expedition – 1979 zakończyła się pełnym sukcesem – dokonano dwa wejścia na szczyt oraz udokumentowano wspinaczkę filmem, nakręconym dla Broadcasting Company, sponsora ekspedycji.
Dlaczego więc teraz, kiedy schodziliśmy z obozu 3 pośród wznoszących się w górę popołudniowych chmur, czułem się nieusatysfakcjonowany? Odpowiedzią mogłaby być żółta nitka polipropylenowych poręczówek która prześlizgnęła się przez mój karabinek podczas długiego zejścia lodowymi żlebami i granitowymi wieżami południowo-zachodniej grani. Liny te rozpięliśmy po to, aby ułatwić ruch kamer, sprzętu, żywności i ludzi. Przez trzy tygodnie wespół z moimi znakomitymi kolegami wykonywaliśmy ciężką, ale wspaniałą pracę na grani, nie mniej, jak na nowoczesne wspinaczkowe wymagania, nie mogłem najlepiej oceniać naszego oblężenia.
Podczas zejścia, wspaniały łuk południowej ściany, który na słynnym widoku Ama Dablam Thyangboche znajduje się z prawej strony góry, przyciągał moją uwagę. I stał się powodem narodzenia się fantastycznego pomysłu o zrobieniu solo trudnej technicznie nowej drogi na dużym himalajskim szczycie. Onieśmielająca południowa ściana Ama Dablam wydawała mi się właściwym polem doświadczalnym dla mojej nie sprawdzonej teorii szybkiego i niczym nie skrępowanego ataku. W tym momencie czułem się doskonale – dzięki uprzedniej „pracy” na grani moja forma i aklimatyzacja były znakomite. Dlaczego więc teraz nie zaatakować południowej ściany?
X X X
Byłem sam na całej górze. Pozostała ósemka znajdowała się na dole w bazie, a niektórzy zaczynali już drogę powrotną. Spałem w oszronionym niewielkim namiocie, który został pozostawiony na miejscu obozu I. To był 30-ty, ostatni dzień kwietnia.
Baby Ben zadzwonił o 1 w nocy, wyganiając mnie w zimny, ciemny świat. Krótkie spojrzenie przez wejście do namiotu – niebo było rozgwieżdżone, a Droga Mleczna zaznaczała się na nim jak cienka warstwa śmietanki w filiżance kawy. Znakiem tego bogowie pogody zadecydowali, że dzisiaj mógłbym się wspinać, jakby chcąc rozwiać moje wątpliwości, które ogarniały mnie pod wpływem błogiego ciepła śpiwora Polarguard.
Śniadanie przeciągałem tak długo, jak to było możliwe. Przy świetle czołówki rozpaliłem kuchenkę, która zwisała ze stelaża namiotowego. Zaparzyłem 1,5 l herbaty i zjadłem pół funta sera z torebką liofilizowanych jajek. Do takiego „ekscesu” skłoniła mnie świadomość, że jest to być może mój ostatni posiłek w tym dniu.
Aby nie dopuścić do przegrzania spowodowanego nieprzerwanym wysiłkiem samotnej wspinaczki, ubrałem tylko jednoczęściowy, turystyczny kombinezon narciarski, buty z tworzywa sztucznego Superlight oraz wełnianą czapkę i rękawiczki. Do mojego plecaka weszły: pikowana kurtka, dodatkowe rękawice wełniane z jednym palcem, anorak z Gore-Tex, płachta biwakowa, także z Gore-Tex na wszelki wypadek, lina perlonowa o przekroju 9 mm i długości 50 m, trzy skalne haki, dwa lodowe i dwa karabinki.
Mój plan, co do którego byłem już w pełni przekonany, nie był czystym szaleństwem – zakładał przejście całej ściany w 1 dzień i zejście do naszego starego obozu 3 na południowo-zachodniej grani, gdzie pozostał namiot, a także maszynka gazowa, żywność i paliwo.
Nieco przed trzecią wyczołgałem się z namiotu. Trzęsąc się chyba bardziej z emocji niż z zimna nałożyłem raki oraz wziąłem czekan i młotek lodowy, które leżały w rogu śnieżnej platformy, wykopanej pod namiot poniżej ostrza grani. Wkrótce snop światła padającego z mojej czołówki zaczął migotać na lodzie i kamieniach południowego urwiska. Zacząłem zejściowy trawers, który zaprowadził mnie do podstawy ściany…
W dole, nad Nepalem pełzały białe mgły. Góry, do tej pory niewidoczne, wynurzały się powoli z ciemności, zarysowując się coraz ostrzej na tle nieba, ponad otchłanią szerpańskich wiosek.
X X X
Byłem w połowie ściany. Dwa tysiące stóp stromego śniegu i pokrytych cienką warstwą lodu skalnych płyt rozciągało się poniżej mnie, aż do południowego lodowca, na którym bardzo czytelnie uwidoczniły się „wąsy” szczelin lodowych. Nieprzyjemne chmury już wznosiły się nad dolinami rzek.
Ciągły wysiłek sześciu godzin delikatnego wspinania zaczął już powodować ból w mięśniach łydek, a mój mózg domagał się wielkim głosem odpoczynku dla zmęczonego organizmu. Całe moje ja żebrało o koniec tych tortur. Ale lód, choć teraz gruby i nie tak cienko oblepiający skałę jak poniżej, był jednak bardzo kruchy. Musiałem używać wielkiej siły aby utrzymać się na dziobie czekana i zębach raków. Aby rąbać odpoczynkową półeczkę w tak kruchym i nieprzyjemnym materiale nie miałem czasu ani energii.
Powyżej pojawiło się kluczowe miejsce całej wspinaczki: 700-stopowy odcinek prawie pionowej skały, której słabym punktem była jedynie rampa, złożona z zapchanych lodem kominków i śnieżnych zachodów. Podstawę ściany szczytowej osiągnąłem akurat w momencie, kiedy cały świat został zamknięty w chmurach i wirującym śniegu. Ten niespodziewany fakt zainspirował mnie do nowego, ostatecznego wysiłku – nie miałem już żadnej możliwości odwrotu. Pozostawała tylko droga w górę.
Na pierwszej napotkanej skale znalazłem mały stopieniek z rysą, powyżej której wbiłem haka. Zaczepiony do jego ucha ubrałem anorak.
Z półeczki wystartowałem w górę 85-stopniowym, zapchanym śniegiem kominem, o szeroko rozwartych ścianach. Pierwszy, jak i drugi, trochę łatwiejszy wyciąg asekurowałem się przeciągając linę przez ucho haka i dowiązanie obu końców do pasa. Kiedy lina naprężała się odwiązywałem jeden jej koniec i przeciągałem ją przez hak, tak aby uwolnić i użyć powyżej. Jednakże po takim dwukrotnym manewrze stało się oczywiste, że czas nie pozwoli na kontynuowanie tego sposobu asekurowania się. Lina powędrowała z powrotem do plecaka, a ja wspinałem się solo.
Przez setki stóp mój ruch ku górze dokonywał się na przednich zębach raków, wbijanych w kilku milimetrową warstwę lodu. Każdy ruch musiał być najpierw pracowicie przemyślany, a potem precyzyjnie wykonany.
X X X
Trudne technicznie problemy ściany szczytowej były wreszcie poniżej. Wszystko było teraz białe. Szczyt przestał być celem. Znaczenie miał tylko sztorm i śnieg, który rozciągał się przede mną zwartą ścianą na odległość wyciągniętych ramion. Cały czas skoncentrowany byłem maksymalnie. Ciężko było odróżnić górę od wirującego śniegu – twarz i okulary miałem szczelnie oblepione 4-calową warstwą zbitego śniegu. Przez najmniejszą nawet nieuwagę można było postawić nogę na chmurze i zapaść się w nią na zawsze.
W pewnym momencie całkiem niespodziewanie pęd śniegu oblewający całe urwisko zelżał, chociaż wiatr dął dalej z niesłabnącą siłą. Nie miałem już sił opierać się na czekanie i po chwili prawie czołgałem się.
Realizacja wielogodzinnego wysiłku przyszła nagle. Stanąłem pionowo i zataczając się wszedłem na odległy o kilka stóp płaski szczyt. Zegarek wskazywał 13.48. Szara warstwa gnanych wiatrem chmur była nie do przebicia. Z najwyższym trudem, ale ostrożnie zacząłem schodzić w dół. Jak mówi piosenka ciągle miałem „… wiele mil do przebycia, zanim zasnę”.
Jeff Lowe
Z angielskiego przełożył Krzysztof Baran