TARGOWISKO RYZYKA
CZYLI O SZUMIE I BOOMIE W PROFIT-ALPINIZMIE
To prawda, kiedy krytycy mówią, że moja wartość rynkowa wzrasta z każdym nowym wyczynem, każdym rekordem, z każdą przetrwaną krańcową sytuacją. I moja wartość rynkowa wzrasta także z każdą krytyką z zewnątrz. Dlatego też nie przeszkadza mi często powtarzane twierdzenie, że jestem najbardziej krytykowanym alpinistą.
Przynajmniej raz w tygodniu stawia mi się pytanie w jaki sposób zostaje się „profit-alplnistą”. Nie chciałbym jednak być jakimś wzorem dla wielkiej rzeszy „amatorów” tego sportu. Sprzedaję wszystko co mam, jak tylko potrafię. Nie mam studiów handlowych, nie trzymam agenta i jestem zbyt dumny, aby dla siebie opłacać reklamę. Jeżeli ktoś chce coś ode mnie kupić, może się zgłosić – prowadzę wszystko to, co może mi umożliwić realizację moich marzeń: kartki z datą i podpisem, książki z opisami i propozycjami dróg, opowiadania o ryzykownych sytuacjach. Zezwalam na reklamę z moją podobizną, prowadzę odczyty, robię filmy – wszystko za stosowne honorarium. Tylko własnej śmierci nie mógłbym sprzedać, szczególnie sam. Usiłuję przeżyć.
Zorientowany na zysk alpinista nie odczuwa bynajmniej tęsknoty za śmiercią, najwyżej może być znużony. Ja jestem znużony podróżami, dziennikarzami, organizowaniem i rozliczaniem. Nie jestem biurokratą ani hotelowym kołkiem w płocie. Prawie wszystko, co „zawodowy alpinista” musi dzisiaj robić, aby finansować swoje „szpasy” i opędzać potrzeby, stoi w ostrym przeciwieństwie do alpinizmu jako takiego, do treningu, do życia wśród pierwotnej przyrody. Prawdziwego profit-alpinisty nie ma dotychczas jeszcze, choć wielu żyje z „produktów odpadowych” swoich wyczynów, podobnie jak ja. Warunki i konkurencja są dla wszystkich mniej więcej jednakowe. Sprzedajemy zdjęcia, odczyty, filmy, książki, artykuły) prowadzimy szkółki wspinania, jakiś kiosk, albo prowadzimy klientów jako przewodnicy. Ten i ów może wynająć się jako człowiek – reklama, jako model- prezenter itp. W ostatnich czasach płaci się niektórym za to, że się gdzieś wspinają -jest to najbliższe bezpośredniej rywalizacji i tylko tutaj widzę pomost między „wolno-zawodowym alpinistą” a „alpinistą dla profitu”.
Od przeszło stu lat, od zdobycia Matterhornu, są tacy którzy żyją z alpinizmu: B. Whymper uprawiał rysownictwo, W. Preuss miał setki odczytów. Ale nikt przez to nie został bogaczem. Również Riccardo Cassin, który po bezprzykładnej karierze w latach 30-tych ulokował swoje doświadczenia w fabryczce i stał się producentem haków, raków i plecaków. Był on niejako wzorem dla takich ludzi jak Yvon Chouinard, Joe Brown czy bracia Lowe – i jest to prawdopodobnie najlepszy sposób ciągnięcia zysków z alpinizmu. Kiedy w latach 60-tych zetknąłem się z wielkim alpinizmem na ustach wszystkich, szczególnie w niemieckim obszarze językowym, były nazwiska Trenkera, Harrera i Herligkoffera. Były znane człowiekowi z ulicy, a więc miały wysoką wartość rynkową. Był jeszcze Herman Buhl, który za życia – jak o tym później czytałem – ledwie utrzymał się na powierzchni. Wówczas tak samo było trudno zostać „profit-alpinistą” jak dziś. Za granicą udało się to niektórym – Rebuffat, Bonatti, Desmaison, Terray, Hillary. Gwiazdy te potrafiły jeszcze coś więcej – Rebuffat pisał książki, Bonatti fotografował a Hillary wreszcie jako pierwszy wszedł na Everest.
Także dziś, do Diembergera, Bonningtona, Roskely, Uemury, którzy dzięki swej twórczej potencji mogą żyć jako „alpiniści przedstawiciele wolnego zawodu”, co roku dochodzą inni. Ale jest tyle samo meteorów wstępujących na scenę na zasadzie: chciałbym bardzo sprzedać nawet kłamstwo – nie znajdujących jednak dla siebie rynku. Jeśli Peter Habeler sprzedaje swoje „samotne zwycięstwo” i zaprzestaje wielkich wyczynów, to jest w tym konsekwencja, ale dalszy udział w „rynku ryzyka” jest już niemożliwy. Wiem z doświadczenia co potrafią wydawcy i menadżerowie, aby swoją gwiazdę sprzedać. Ale wiem również, jak z dnia na dzień można być wyprzedanym. Z samego wiatru nie zrobi się „profit-alplnisty”, a liczni lokalni matadorzy, szybko-wspinacze i menadżerowie ekspedycyjni są mi podejrzani. Wolę już mieć do czynienia z takimi osobistościami jak W. Pauss, Winkler, Mc Inez i G. Bauer, którzy nie są absolutnymi gwiazdami wspinaczki, ale jako znawcy tworzą książki, filmy, produkują sprzęt i w ten sposób zarabiają swoje pieniądze, dostarczając wartości rzemieślniczych.
W latach 30-tych nie było prawie zupełnie „profi”, było za to wielu bezrobotnych włóczęgów górskich. Dzisiejsi bezrobotni wspinacze – od Alaski do Kalifornii – przy zasiłkach dla bezrobotnych mają się lepiej niż niejeden „profi”, choć jest to tak samo aspołeczne jak przyjmowanie społecznych czy państwowych funduszy na wyprawy. Wolny rynek pozostaje zatem jedyną możliwością uczciwego zdobywania pieniędzy na wspinaczki.
Jeśli jednak redaktorzy pism alpinistycznych opierają się „kultowi jednostki” i dyskryminują „profit-alpialstów”, to jest to sprzeczność w samej zasadzie. W Anglii słyszałem młodych, którzy szydzili z Boningtona: „He climbed the Eiger, he climbed the Dru, for thousand Dollars he climbs with jou” (Robił Eiger, robił Dru, za 1000 dol. będzie się wspinał z tobą). Rozumiem gdy mówi to ktoś, kto nie zagląda za kulisy. Ale jeśli czyni to Doug Scott, który w wielu pismach sam ukazywał się jako człowiek-reklama lub jako fotograf i krytykuje swego szefa wyprawy za „geszefciarstwo”, to można to wytłumaczyć tylko tym, że tamten znowu był na fali! Bonington swą inicjatywą, a często i wielomiesięczną pracą, umożliwił wielu młodym nieodpłatny udział w wyprawach himalajskich. A że stał się bardziej znany od zdobywców Everestu i Annapurny, niewątpliwie pochodzi stąd, że jako organizator wypraw i prelegent jest zjawiskiem wyjątkowym. Podobnie jak on, wiele innych wiodących osobistości alpinizmu jest pogardliwie określanych mianem specjalistów od sensacji. A powody tego są proste – osobiste resentymenty i trochę zawiści, że nie jest się samemu na przedzie, na świeczniku. Ale tez przedstawiciele „wolnego zawodu” muszą sami dbać o to, aby być konkurencyjnymi na dalszą metę, bez używania takich słów jak niemożliwe czy super – po prostu przestrzegając reguł gry.
W wielkim alpinizmie jest wiele napięć i ryzyka, co jest pokupne. Ala i ten rynek podlega prawidłom podaży i popytu, zysku i straty. Na długą metę może tylko ten przeżyć, kto jest pochłonięty bez reszty tym co robi. Jeśli podział alpinizmu na poszczególne dyscypliny – skiextrem, skała, lód, ekspedycje – nie prowadzi do przeczesania rynku, to musimy go sami przeczyścić większą dyscypliną. Czyn alpinistyczny nie staje się przez to wielki, że ktoś uderza w wielki dzwon, lub jakaś wyprawa zostanie przemilczana tylko dlatego, że aktorzy milczą. Największym niebezpieczeństwem w tym interesie jest przesada i niedocenianie, drugim zaś upiększanie i przemilczanie.
W tej chwili temat „targowisko ryzyka” stanowi tabu. Nikt nie mówi o tym otwarcie, najczęściej w koleżeńskich rozmowach, bez konkretnych informacji. Mówi się więc o „milionerach” i o „czystych” wspinaczach, o idealistach i o kurwach.
Ale na ogromnym oceanie etyki wolę być szanowną dziwką niż zakłamanym niedzielnym alpinistą. W Anglii, kraju o którym dawniej sądziłem, że są w nim na właściwym miejscu Historia, fair play i powściągliwość, widziałem niedawno film telewizyjny o próbie wejścia zimowego zachodnią granią Everestu w r. 1981. Mówiło się tam, że nikt przed nimi… że to najmniejsza ekspedycja, która…, że…, że… Ani słowa o jugosłowiańskiej wyprawie z 1979 (ani o polskiej premierze zimowej na Evereście w ogóle, przyp. JK), ani o aparatach tlenowych. To nie była nieznajomość historii, to było świadome naciąganie. W ten sposób można powiększyć zasięg renomy, ale nie zyska się prestiżu na trwałe.
Podobne naciągania faktów przynosi szkodę alpinizmowi, nawet jeśli wymyśla się takie rzeczy dla zwiększenia zainteresowania (popytu). Jeśli ktoś używa środków dopingujących aby przejść określoną ścianę, inny trenuje aż do wywołania kalectwa – zapalenia stawów, naderwania ścięgien i mięśni, a inny ryzykuje poważne odmrożenia i deteriorację to także nie robi przysługi ani sobie ani alpinizmowi. Ileż czasu potrzebowałem aby to zrozumieć!
Najważniejsze jest dla mnie to, co pozwala urzeczywistniać siebie, być aktywnym i twórczym. Dla Hillary’ego i Trenkera natomiast jestem zbyt obrotny. Ich zarzuty nie dotyczą mnie również dlatego, ze krytyka ta wychodzi od ludzi, którzy podobnie jak Alpenverein w Alpach, uprawiają pod flagą idealizmu całkiem niezłe interesiki. Mnie bezczynność frustruje, poraża, zabija. To prawda, ze swoimi imprezami częściowo tworzę ludzi sfrustrowanych, jednakże tak długo, jak długo sam mogę być w ruchu, nie ulegnę frustracji i tylko to dla mnie się liczy. Cóż więc pozostaje na przyszłość, by móc finansować nasze wyprawy i „szpasy”?
Trzeba pracować. I tylko kiedy ta praca sprawia przyjemność może zapewnić trwałe osiągnięcia. Czas kosztownych wypraw narodowych, opłaconych milionami z kas państwowych, minął. Nie ma więc premii, przyjęć, bankietów – ani z powodu Eigeru, ani nawet Everestu. Chwała Bogu podróże podrożały, góry nie są więc bliższe.
Rynek alpejski wzrasta wraz z zapotrzebowaniem na czas wolny, prymityw, trekking, alpinizm ozy wyprawy. Zawodowstwo pozostaje nadal sprawą ryzykowną. Nie opłaca się ze względu na same pieniądze. Inne zajęcia przynoszą więcej, przy mniejszym zaangażowania się, a nadto nikt w czołówce dłużej nie wytrzyma jak 10 lat. Ale kto lubi wspinać się, pisać, tworzyć, robić wynalazki, dla tego wszystko jest możliwe, takie przetrwanie w ciągle powiększającym się kole „profit-alplnistów”. Rynek ryzyka na którym niektórzy awanturnicy jak Bonington w Anglii, Seigneur we Francji, Uemura w Japonii z paroma innymi prawdziwymi zawodowcami i fanfaronami dzielą się chlebkiem, na dłuższą metę podlega swoistym prawom, jak każdy inny rynek. Sława tych profesjonalistów jest względna i nie wyłącznie przyjemna. Boom nie będzie znikać, lecz ożywiać ten rynek, tak samo Jak nie zniknął masowy ruch alpinistyczny, ożywiający scenę, na której występują gwiazdy.
Ja sam działam dalej i to co robię daje mi dozo przyjemności i zadowolenia. Działają też aktywnie moi antagoniści, ale dokąd będą mnie krytykować, dotąd będzie wzrastała moja wartość rynkowa.
Reinhold Messner
Alpin Magazine Nr 8/82 tłum. Jerzy Kolankowski