Taterniczek 28
Tatrzańskie Zaduszki

Dziwne się plotą historie, niezbadane są równania nimi rządzące (lub też nie ma ich wca­le, bo nigdy się tego nie wie na pewno). Jeszcze kilka dni temu – Sosnowiec,  Brenna, później Markowe, Babia, widok stamtąd na GÓRY i już wieczorem Zakopane, oczywiście „Bajeczka”. Już nazajutrz rano skałki na Nosalu – jakieś sześć, sześć jeden – a dziś, niespodziewanie na­wet dla nas samych idziemy na Wielką Turnię. Prawy komin Mroza – brak opisu, trudności nieznane, ale komin to komin i już. Zwłaszcza że ranek wstał jasny, bez skazy, jak zresztą wiele poranków od szeregu już dni. W ogóle – to jesień jest nieprawdopodobna: prawie bez kropli deszczu, słoneczna, ciepła, z krajobrazami pełnymi barw i odcieni, z oszronionymi nocami, ciemnym, granatowym niebem wybitym gwiazdami jak gwoździami, z księżycem jakby ponad miarę w pełni. Takich jesieni to ja nie pamiętam a i kilka znajomych osób również nie.

Mała Łąka – cicho, bezwietrznie, nad głową błękity, idziemy szybko, za nami pozosta­ło dno doliny, teraz strome podejście i morena. Przystajemy na chwilę, oglądamy czekającą nas najbliższą przyszłość oraz okolice, wzrok błądzi po stromych płytach.

– Sądzę – mówi Jaś – że powinniśmy to zrobić w parę godzin.

– Hm, całkiem być może – odpowiadam niezdecydowanie.

– Zobaczy się…. chodźmy!

Podchodzimy pod ścianę, nieśmiertelne chłamienie, losowanie – chyba tędy i Jaś rusza. Rozsiadam się wygodnie na kępie suchej trawy, twarz do słońca, lina pomiędzy pachami – jest, jak być zawsze (!)powinno – dobrze. Jaś wbija pierwszy hak, dziurawi ciszę rytmicznymi uderzeniami młotka, odgłos kucia niesie się hen aż pod Giewont, odbija echem i już ca­ła dolina rozbrzmiewa metalicznym dzwonkiem. Rozglądam się wokół – cudnie jak w bajce, kolory, zewsząd kolory, czerwień jarzębin, liście od zieleni przez złoto po brąz, zieleń koso­drzewiny, trawy w różnych odcieniach i ostro kontrastująca z nimi, podkreślona jeszcze świa­tłem słońca biel skały. Właśnie gdzieś z podszczytowych partii Małego Giewonta sypnęło kamieniami i dwa malutkie punkciki zaczęły z zawrotną szybkością obniżać się piarżystym żlebem. Kozice! Na taki galop nikt inny tutaj pozwolić sobie nie może więcej niż jeden raz w życiu. Skaczą po kamieniach, przebiegają wąskimi trawiastymi półkami do następnego żlebu i dalej w dół. A Jasiek idzie – krótki trawers w lewo, hak, a nad nim bardzo nieprzyjemna przewieszka z połupanych bloków.

– No stary, będzie trudno, uważaj!

Spoglądam w górę, mocniej ściskam linę, poprawiam się na swojej kopie, a oczy już po­dążają na przeciwległy stok. Są! Hurkot kamieni rozlega się nieco niżej, nadal jedna za drugą, pędzą w ogromnym tempie w dół. Coś to zaczyna wyglądać na pościg, nie pomyka się tak na złamanie karku dla zabawy, tym bardziej, że pierwsza z kóz najwyraźniej robi uniki, kluczy, gdy druga, jakby silniejsza, sadzi potężnymi susami tuż za nią. Lina, nieruchoma od jakiegoś czasu, nagle drgnęła, poszła metr, znowu wróciła.

– Cholera, uważaj!

– Lecą, padają wokół drobne kamienie (a mówiła matka, żeby nosić kask!). .. spokój. Jasiek ponownie podchodzi pod przewieszkę, wspina się, krok, dwa, dyszy z wysiłku, rozcią­gnięty w efektownym rozkroku usiłuje osadzić przelot. Gdzie kozice? Obie zbiegły już na dno doliny, ścigają się między wielkimi wantami, znikają na moment w kosówce, po czym ko­lejno wpadają na otwartą przestrzeń. Odległość między nimi kurczy się raptownie – to już na pewno nie żarty. Zdesperowana koza podrywa się raz jeszcze, rzuca na oślep w prawo i mknie prosto w górę żlebem pod murem Małołąckiego Mnicha. Druga, jakby związana niewi­dzialną a mocną nicią, podąża w ślad za pierwszą. Spod rozpędzonych racic pryskają kamienie Jaś już ponad przewieszką, wrzucił kość, odpoczywa.

– Zdziwisz się tutaj – mówi – jest piekielnie krucho a dalej trawki i łatwo. – Idę!

Lina równomiernie przesuwa się pomiędzy palcami. Żleb się zamyka. Koza skacze w le­wo, kilka niepewnych kroków po płycie, dopada trawników, zawraca i nagłe ponownie rzuca  z impetem w dół. Tuż za nią gna prześladowca – jest wyraźnie lepszy. Jeszcze parę me­trów i zakładam stanowisko. – Okey! Już ją dochodzi, już siedzi jej na karku, nie! gwałtow­ny skręt ciała, skok w przeciwnym do poprzedniego kierunku. I zryw nagły do przodu. Zde­zorientowany napastnik przystaje, rozgląda się i rusza za uciekinierem ze zdwojoną energią. Znowu są na dnie doliny. Ścigana koza zatacza szeroki łuk i z trudem pnie się pod ścianę Wiel­kiej Turni. Mokra od potu, sapie ciężko, wytrzeszczone z wysiłku oszalałe oczy o mało nie rozsadzą czaszki. Lecz jeszcze ma nadzieję, jeszcze ucieka. A wróg jest tuż, tuż.

– Możesz iść – krzyczy Jasiek.

– Czekaj! –

Znowu raptowny skręt ciała, paniczny skok nad blokiem skalnym, omdlałe nogi odma­wiają posłuszeństwa – koza zaczepia bokiem o krawędź głazu, pada, unosi się z trudem, sił coraz mniej, płuca ledwie nie pękną, umęczone serce wali nieprzytomnie. Jeszcze kilka kro­ków, rozpaczliwy charkot, jeszcze krok, murem staje żółty gąszcz kosówki – koniec! Z góry, na bezbronną, wściekle prychając zwala się prześladowca. Zafalowały czuby krzewów, bły­skają białe plamy na zadach kóz. Łomot, sapanie, charczące pomruki, trzask łamanych gałęzi, tępe odgłosy uderzeń. A wszystko to za gęstą iglastą kurtyną. Zwierzęta miotają się coraz wolniej, słabiej, słychać już tylko pojedyncze stłumione odgłosy. Wreszcie i te milkną. Zapa­da przejmująca cisza… Po chwili spomiędzy poplątanych gałęzi wyłania się On – Zwycię­zca. Robiący bokami, ale dumnie wyprostowany wychodzi na nieopodal leżący głaz, odrzuca w tył głowę i chrapliwym poświstem obwieszcza światu swój triumf. Trwa tak czas jakiś nie­ruchomy, majestatyczny, po czym niespiesznie oddala się żlebem w kierunku Giewontu – niknie. Ponownie wszystko cichnie. A druga, co z drugą?

– Jasiek, widziałeś? Tak blisko. . . przywiążę cię na sztywno i zejdę zobaczyć. . .
Ale już nie trzeba. Słaniając się na nogach z gąszczu kosówek wychodzi pokonana koza. Ciężko oddycha, sponiewierane ciało paruje intensywnie. Niepewnymi, kulejącymi krokami, ze smętnie opuszczoną głową odchodzi powoli w kierunku Małołączniaka. Przegrała! .. . Likwiduję stanowisko – idę! Łatwy teren, ścianka, przewieszka. Trudno, krucho, niechętnie – gdzieś koło sześciu, jak sądzę; wybijam hak, idę dalej, coś tam osypuje się spod nóg, idę, trawki, wreszcie Jaś.

– Widziałeś, stary, o co tym facetom chodziło?

Mgliście przypominam sobie z filmu jakiegoś czy książki, że kozice to mogą raz do roku i to przez pół godziny tylko. I właśnie teraz, jesienią. Ach, te wieczne zagadki natury! Robi się zimno – słońce przeszło za grań. Dochodzę pod duży okap. Ściągam Jaśka – co dalej? Z trzech możliwych wyjść Jasiek decyduje się na wariant środkiem lekko przewieszonej ścianki na prawo, doprowadzający na odpękniętą półkę i – nią do podstawy komina. Bardzo nieko­rzystny układ stopni i chwytów wyważa ciało. Jedna próba, druga, i wreszcie ścianka zostaje sforsowana. Teraz trawers i komin. Kolej na mnie. Problem bardziej przypomina skałkową przystawkę niż ekstrem tatrzański, toteż nie siląc się na nowe patenty powtarzam dość wier­nie ruchy Jaśka. Za to komin wygląda obleśnie. A jeszcze bardziej monotonnie przewieszona, krucha ściana z lewej jego strony. Cóż robić, wchodzę w ciemne wnętrze komina nie chcąc nawet patrzeć na poszarpane zębem czasu przewieszki z lewej. Niestety, po urobieniu zapieraczką kilku metrów, bez możliwości osadzenia czegokolwiek w charakterze przelotu, zapycham się beznadziejnie pod dach wieńczącego komin okapiku. Gładko, nieprzyjemnie, i ten brak asekuracji. Nie, nie tędy droga, tak „na żywca” to się nie decyduję – dziękuję, zła­żę z powrotem. Pozostaje już tylko ściana z lewej. Bez przekonania pokonuję parę pier­wszych metrów.

Jest krucho i ryzykownie. A wyżej nic lepiej — wręcz przeciwnie, spiętrzają się powyszczerbiane przewieszki jedna nad drugą. Idę, utykam pod największą, trudno jak cholera (albo i bardziej), krucho, ciało powyginane w prawdziwe paragrafy, zwalę się stad niechybnie, szybko przelot; szybko, ale gdzie, jak, zmieniam słabnącą rękę, podciągam ześli­zgującą się z czegoś tam stopę – kurwa jasna, a miałem się już nie wspinać tego lata -cicho, wbijam coś – słabe, jeszcze kość, też nic nie warta, niewygodnie, natychmiast coś zrobić, wymyśleć – spokojnie, kręcąc się i wiercąc znajduję wreszcie dogodniejszą pozycję, zapieram się barkiem o okapik, ręka na odciąg, noga nieco wyżej – nawet niezłe. Spoglądam w dół. Widzę zatroskane oblicze Jaśka a dalej dużo, dużo metrów powietrza pod sobą. No dobrze, trzeba się skupić. Niechętnie ruszam dalej, znowu kłopoty z przelotem, znowu krucho, czy ten cholerny wyciąg nigdy się nie skończy? Metr, dwa, teren lekko się kładzie, jest już nieco łatwiej.

– Brawo! – dobiega z dołu

Chyba wygrałem. Ostatnia mała przewieszka, przewinięcie przez rozmyty filarek i wchodzę z powrotem do komina. Wreszcie! – Jestem dobry, zakładam stanowisko. Ach, to zmęczenie!

– Wiesz – mówi Jaś po dojściu do mnie – chyba bym tego nie przeprowadził.

– Bo nie musiałeś – mówię w duchu; a na głos: -ja też Jaśku, po raz drugi dzisiaj w coś takiego bym nie wlazł.

Gawędzimy, odpoczywamy. I teraz Jasiek – przechodzi niewygodną, ciasną przewieszkę w kominie i po kilkunastu metrach osiąga trawiaste tarasy środkowej części Wielkiej Turni. Ściąga mnie, rozwiązujemy się, po czym krążąc po stromych zielono-żółtych ogródkach staramy się wytrawersować w prawo. Nic z tego: gładkie, spionowane ścianki i strome, podcięte dołem żleby skutecznie nas stopują. Trzeba się jeszcze powspinać. Znowu lina, sprzęt i wy­ciąg jeden, drugi, wreszcie trzeci wprowadzają nas na rozległe pole wierzchołkowe. To już na pewno koniec pracy dla rąk na dzisiaj. Szybko pakujemy dobytek i w drogę. Chcemy jeszcze obejrzeć urwisko Koziego Grzbietu i Kazalnicy Miętusiej a powoli zaczyna nadpełzać zmrok. Zataczamy szeroki łuk i dochodzimy do szlaku. Przystajemy – ścieżkę przecina duże, liczące 11 sztuk stado kozic. Może jedna z nich to nasza znajoma z rana. Może… Po chwili ruszamy, każde w swoją stronę – one w górę ku wierzchołkowi, my żlebem w dół aż do szerokiej tra­wiastej kazalniczki znajdującej się na wprost Kazalnicy.

W zapadających już ciemnościach próbujemy wyłowić wzrokiem znajome fragmenty ścian. Jest cicho, tuż nad naszymi głowa­mi olbrzymieje złocisty owal Księżyca, niebo najeża się gwiazdami. Gdzieś daleko w dole błyskają światełka Gronika czy Wędrówki, dobiegają stamtąd przytłumione ujadania psów. Siedzimy tu i jeszcze jakiś czas będziemy tylko dla siebie i dla tego czegoś ogromnego a nie­uchwytnego, co przytłacza i wyzwala zarazem – dla Gór, dla Przyrody…

Mirosław Falko – Dąsal  (Styczeń ’83)

Ps. Jak się później okazało, przejście nasze było pierwszym klasycznym przejściem Prawego Komina Mroza, a w ogóle było ono trzecim lub czwartym przejściem tej drogi. Niepopularny to pasaż, jak widać, a chyba niesłusznie.