Taterniczek 29
Fitz Roy

Nazwa Fitz Roy pojawiła się po raz pierwszy wiele lat temu, gdy jako adept wspina­czkowych kursów pokonywałem w marzeniach jego urwiste ściany. Z biegiem lat góry Patagonii nie stawały mi się bliższe, a przeczytane artykuły i opowiadania jeszcze bardziej pobudzały wyobraźnię. Będąc marzycielem, co jest zresztą cechą nieodłączną ludzi gór, którzy zawsze sobie ubzdurają jakiś najwyższy cel, zacząłem najpierw w myślach oswajać się z tym surowym zakątkiem Ziemi.

Zimowe wspinaczki na Matterhornie zjednały mi Falka, a kolejne lato alpejskie Wieśka, którzy przyjęli propozycje wyruszenia na Ziemię Argentyńską, Potem dołączył do nas Koza i zupełnie już niespodziewanie Misiu. Pomimo naszych wrednych charakterów jakoś przetrwaliśmy tych kilka miesięcy na obczyźnie i jeszcze się spotykamy, choć rzadko, bo jeden w Nepalu, drugi w szpitalu, trzeci w Pakistanie, czwarty w Niemczech, a ja w byłej stolicy – Krakowie.

Tak to po uciułaniu zawsze zbyt małych finansów, zgromadzeniu żarcia, sprzętu oraz tysięcy papierków wyruszyliśmy. Najpierw popłynął Wiesiek z siedmioma beczułkami ba­gażu i uwolnił się od przedwyjazdowego młyna. Gdy po upływie miesięcy podróży zoba­czył pięciu dziwnych małpoludów był troszkę zdumiony i przerażony ich wylewnością i serdecznością, z jaką go witali w Buenos Aires. Pięciu, bo był z nami Lutek. Wspaniały człowiek, wielkiego serca i fantazji, dzięki któremu wyjazd ten nie znajdzie sobie równego.

W trzy dni później, żegnani przez Renię, Lutka, Romka, Peta, Rysia i tysiąc bliskich nam i życzliwych osób odlecieliśmy do Rio Gallegos. Płaska, zimna, po horyzont sięgająca żwirowa pampa z szybko żeglującymi po niebie szarymi deszczowymi chmurami nie wróży­ła niczego przytulnego. Wyciągnęliśmy z plecaków swetry i tzw. polskie goretexy i jak najszybciej wbiegliśmy do budynku dworca lotniczego. Byliśmy już w Patagonii. Następnie za­ładowaną do granic możliwości Toyotą, tym razem już drogą lądową, przez ponad cztery godziny podążaliśmy na zachód. Krajobraz Patagonii jest w zasadzie monotonny. Po ho­ryzont sięgająca pustynia żwirowa, porośnięta nielicznymi kępami trawy. Jest jednak coś fascynującego w tym surowym pejzażu. Może to czynią chmury. Równie pięknych nie oglądałem nigdzie. Żeglują z zachodu na wschód, popychane oddechem Pacyfiku. Może to one są tymi żyjącymi istotami, których tak brakuje w Patagonii?

Późnym wieczorem dojechaliśmy do Calafate, ostatniego miasteczka położonego tuż przy kordylierze na brzegu olbrzymiego Jeziora Argentino. W miasteczku po uzyskaniu zezwole­nia na prowadzenie działalności górskiej w parku Lok Glaciales oraz zakupieniu brakujących rarytasów podążyliśmy żwirową drogą na pn. do parku Los Glacieales. Patagonia powitała nas złą pogodą; deszczem, wiatrem i niskim pułapem chmur. Dojechaliśmy na miejsce, cho­ciaż nie bardzo wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, bo nic nie było widać. Ranek przyniósł jednak odmianę. Wiejący przez całą noc wiatr oczyścił niebo i rozwiał mgły, ukazując naszym oczom wyśniony przez tyle lat świat granitowych turni, który stał się jawą,

Wiejący ciągle bardzo silny wiatr rozciągnął na niebie chmury w długie cygara i socze­wki. Rozpoczęły się gorączkowe kursy z bagażem. Najpierw na plecach, później również z pomocą poczciwych szkap, które jednak kazały sobie fatygę wynagrodzić w twardej, bynaj­mniej nie argentyńskiej walucie. Szałas, który zajęliśmy, był miejscem zamieszkiwania księdza Agostina, a rok przed nami okupowali go nasi sąsiedzi zza pd. granicy, gdy prowadzili nową drogę na zachodniej ścianie Fitz Roy. Pod powałą naszego nowego domu wisiały pol­skie sery, cebula, rozmaryn zerwany na miejscu. W potoku moczyło się masło, również z Polski, było sielsko i przytulnie. Owinięci w ciepłe przyodziewki przesiadywaliśmy przy palenisku, na którym przez cały dzień płonął ogień i pitrasiły się różne potrawy. Mieliśmy wówczas wszystkie wiatry i Kaprysy Patagonii za nic.

W momentach rozpogodzeń rozpoczynały się pierwsze kursy w góry. Wykopaliśmy dwie groty lodowe, aby w razie niepogody móc się w nich zaszyć i szukać osłony, no i równolegle rozpoczęliśmy szturmowanie ściany. Jednym z wybranych kominów czy raczej rys rozpoczęliśmy mozolne wydzieranie dziewictwa nieczułej na nic skale. Widać lubiła nas jednak, bo kazała się aż jedenaście dni zdobywać.

Na skalny występ poniżej połowy ściany przenieśliśmy nasze biwakowe leże, aby nieć bliżej do góry i mniej tracić czasu na codzienne zjazdy i podchodzenie od groty lodowej. A było tego niemało. Podczas całej działalności poręczowania i zjeżdżania przeszliśmy na jumarach 3 km, a zjazdy zajęły nam jeszcze więcej. Codzienne szychty w ścianie rozpoczy­nały się jeszcze przed świtem, a kończyły niejednokrotnie po zapadnięciu zmroku. Jednak coraz wyżej rozpinały się liny poręczowe, chociaż dzienny urobek wynosił jakże często 2 lub 3 wyciągi. Ciągłe zmiany prowadzącego zespołu sprawiły, że nie istniały chwile słabości i zmęczenia, bo zawsze wypoczęty zespół zmieniał zmęczonych. W ten to sposób zmordowaliśmy naszą dziewiczą (1200 m) ścianę i połączyliśmy się z drogą Casarotto, na przełączce pomiędzy szczytem Fitz Roy a turnią wieńczącą filar Casarotto. Przed nami otwierał się widok na wschód, na sięgającą horyzontu pampę patagońską oraz na zachód, na ogromny lądolód patagoński, opadający do fiordów wypełnionych słoną wodą Pacyfiku. Daleka równa linia horyzontu była już oceanem.

O świcie na przełęczy nastąpiło miłe i jakże niespodziewane spotkanie z dwoma wspina­czami z USA, którzy pokonywali filar Casarotto. Dalej nasza droga była wspólna. Korzysta­jąc z wcześniej założonych poręczówek wyprzedziliśmy Amerykanów i zaatakowaliśmy ostanie metry góry.

O godzinie 15.00 dnia 24 grudnia 1984 roku stanęliśmy wszyscy w piątkę na szczycie. Zrzuciliśmy z radością z siebie kaski, liny, plecaki. Tyle lat wyczekiwań i muzea stało się faktem. Siedzieliśmy na cielsku tej góry gór. Zebraliśmy ze szczytu kamyczki oraz znalezioną pod kopczykiem kamieni flagę wyprawy szwajcarskiej. Pod tenże kopczyk włożyliśmy własną wizytówkę. Myszkując wśród kamieni natknęliśmy się na dwa karabinki przez kogoś zapomniane lub zostawione. Nisko pod naszymi stopami wolno spływały cielska lodowców, a poprzez chmury wyłaniały się szczyty Poincenot i Cerro Torre.

Ze szczytu wycofywaliśmy się zjazdami i o zmroku dotarliśmy do przełęczy na drodze Casarotto. Tam spożyliśmy naszą wigilijną wieczerzę. W Polsce była już godzina pierwsza w nocy. Dzień Bożego Narodzenia. Czując się więc rozgrzeszonymi zjadamy ze smakiem mielonkę, a raczej jej 1/7 cząstkę, podobnie jak taką samą ilość suchara i czekolady. Oddajemy wydzielony przydział Amerykanom, którzy już od dwóch dni nic nie mieli do jedzenia i śpiewamy różne kolędy, poprzestając przeważnie na pierwszej, no, czasem drugiej zwrotce. Kolejna noc bez puchów – na czamo-granatowym niebie mrugały do nas gwiazdy, a my za­wodziliśmy jednozwrotkowe kolędy i dygotaliśmy z zimna, zmieniając pozycję na pozornie cieplejszą.

Rozgrzani pierwszymi promieniami słońca rozpoczynamy zjazdy pokonanym przez nas 1200-metrowym urwiskiem. Dopiero w środku nocy lądujemy na lodowcu przy szczelinie brzeżnej, gdzie usypiamy jak dzieci. O świcie zabieramy sprzęt zebrany ze ściany oraz zgro­madzony w grocie lodowej. Zostawiamy zimny świat skały i lodu i schodzimy w dół, do nie oglądanej przez wiele dni krainy kwiatów, traw, ptaków, wciągając głęboko w płuca zapach patagońskiego lata.

Piotr Lutyński