Taterniczek 32
Sztuka cierpienia

I oto wspinamy się nocą i „nago”.

A przecież dopiero co były to taboriskowe brednie, których niedorzecznością świetnie bawiliśmy się w żartach o przyszłości alpinizmu. W ostatnich 2 latach nowe szwajcarsko-francuskie pokolenie dokonało kilku błyskotliwych wejść na 8-tysięczniki właśnie nocą i jak na warunki himalajskie „nago”. Do tej absurdalnej taktyki skłoniło je jednak nie przekorne poczucie humoru, lecz raczej duch poszukiwań i sportowa kalkulacja, inspirowane zapewne wydarzeniami ostatnich lat na ścianach alpejskich.

Dużo jest prawdy w powiedzeniu, że „alpinizm jest sztuką cierpienia”. Bezsprzecznie w klasycznym himalaizmie najwięcej do powiedzenia mieli mistrzowie tej właśnie sztuki. Uderzające, jak często niedołęstwo fizyczne, czy podeszły wiek nie przeszkadzały „mistrzom cierpienia” osiągnąć swoje. Deptacze ze swoistą niewrażliwością i zapamiętaniem brnęli w głębokim śniegu poprzez strefę śmierci ku swoim wierzchołkom. Brzmi w tych słowach pewna uszczypliwość. Być może tkwi za nią nawet pewne osobiste rozgoryczenie. Zdolność cierpienia i twardość wobec siebie są niewątpliwie najcenniejszymi predyspozycjami psychicznymi w wyczynie himalajskim. Prowadzą one jednak nieubłaganie do znieczulicy na stan partnera. Mam smutne przeświadczenie, że pewna wewnętrzna głuchota i egocentryzm są skazami naszego środowiska. Udręka fizyczna i strach połączone z determinacją sportową zawężają jakby pole widzenia. Bywało, że dzielni chłopcy owładnięci wielkim czynem nie spostrzegali, że partner umiera- przecież ja też jestem słaby… przecież zawsze ktoś tam w tyle pokasłuje… Dlatego tak ważne jest poszukiwanie więzi partnerskiej. Jeśli łączy nas więcej niż kumpelska zażyłość, mam większe zaufanie do siebie, że dotrze do moich uszu owo pokasływanie.

Dlatego też, tak złe bywają przypadkowe i owładnięte współzawodnictwem wielkie zespoły. Odejście od dużych wypraw do stylu alpejskiego posiada oprócz sportowego również etyczne uzasadnienie. Wydaje mi się, że poszukiwania ostatnich lat są ucieczką od mozołu wysokościowego i próbą włączenia do himalaizmu umiejętności innych niż „sztuka cierpienia”. Znamionuje je niezwykła swoboda i lekkość oraz znacznie bardziej bezpośredni i intymny kontakt z górską przyrodą. Innych .głosów nasłuchuje psychika i innemu rytmowi podporządkowuje się ciało, niż ma to miejsce między obozami i wśród lin poręczowych. Inaczej smakuje głód i mróz. Inaczej upływa noc.

Co bardziej zdumiewające nie tylko ludzką psychikę lecz również fizjologię ludzkiego organizmu można oszukać. Dwa spośród czterech najsłynniejszych nocnych wejść poprzedzała takoburzająco skromna aklimatyzacja, że ekspert Kowalewski poprostu orzekł: „To niemożliwe”. A jeden z naszych znakomitych wyprawowych bosów, Adaś Bilczewski, słyszałem to. wypowiedział się: „No jakże, jakże to, przecież wysokość musi go zatkać”.

A jednak. O bracia nie zatkała.

Akcja przebiegała zapewne tak szybko, że proces deterioracji nie zdążył się rozpętać. Loretan jest przekonany, że pozbawienie organizmu Snu i niedopuszczenie do stagnacji jego funkcji fizjologicznych zmniejsza szanse na rozwój obrzęków płuc, mózgu i w ogóle choroby wysokościowej.

Proszę prześledzić historię 4 wejść.

Pierwsze z nich. względnie jeszcze ostrożne, miało miejsce w lipcu 1985 na żebrze Abruzzów na K-2. Poprzedzała je klasyczna i staranna aklimatyzacja. Każdy ze wspinaczy dotarł wcześniej do wysokości 8000 m, gdzie spędził noc. Z 3 na 4 lipca o północy, 4-osobowy zespół w składzie- Escoffier, Loretan, Morand i Troillet opuścił bazę pod K-2 na wys. 5000 m. Już o godz. 10 rano dotarli oni do obozu 2 (6800m). Następnego dnia o godz. 7 rano, rozpoczyna się od wys. 6800 m nieprzerwana akcja szczytowa. Wszystkie dotychczasowe wejścia na K-2 wymagały od tego miejsca co najmniej 3 dni. O godz. 11 osiągnięto obóz 3 (7300m). Tutaj chłopcy pozwolili sobie na popołudniowy piknik jedząc i popijając herbatkę. Z nadejściem zmierzchu o godz. 8.30, przerwali monotonną sjestę i ponowili marsz w kierunku szczytu. Po całonocnej wspinaczce szczyt osiągnięto następnego dnia, 6 lipca o godz. 2 po południu. Tego samego dnia wieczorem cały zespół szczęśliwie wrócił do obozu 3. Warto zaznaczyć, że od wys. 7300m, wspinacze zrezygnowali z jakiegokolwiek sprzętu biwakowego, żywności a nawet z palnika.

Terenem kolejnej akcji była elegancka polsko-angielsko-francuska droga na wschodniej ścianie Dhaulagiri. Szwajcarski zespół w składzie Loretan. Steiner, Troillet obrał tym razem dla swej nocnej i lekkiej do „nagości” taktyki, brr… o Bracia, zimę himalajską! Przejście ściany odbyło się w dniach 7.8 grudnia 1985.

Szwajcarzy poprzedzili akcję ścianową zdumiewająco skromną aklimatyzacją. Najwyższą noc spędzili zaledwie na wys. 5700m po czym w lekkim wypadzie osiągnęli na grani płn.-wsch. wysokość 6500m, lecz już bez noclegu Z 5 na 6 grudnia, o północy cała trójka opuściła bazę i o godz. 7 rano dotarła do podstawy ściany w okolicy przełęczy płn.-wsch. (5700m). Cały dzień zespół przedrzemał w grocie śnieżnej z pomocą łagodnych pigułek nasennych, pijąc i jedząc w przerwach między drzemkami. Ponownie o północy z 6 na 7 grudnia Loretan.. Steiner i Troillet weszli w ścianę, która ma kształt pięknej, lodowej, trójkątnej deski o wys. 2500m i nastromieniu 50°. Mimo zimy i ogromu ściany Szwajcarzy rozpoczęli akcję „nago”- jedynym skromnym ustępstwem na rzecz sprzętu były osobiste płachetki goretexowe i palnik. Cała żywność to tabliczka czekolady na głowę. Zasadniczą ochroną przed lodowatym grudniem (-30°C) i nieobliczalnymi zimowymi wichurami jest po prostu dobra odzież. Żadnych zapasów i rezerw, żadnych puchów, namiotów, lin, haków etc. Wspinaczka trwała nieprzerwanie całą noc i następny dzień do godz. 7 wieczorem. Po 19 godz. zespół osiągnął grań na wys. 7700 przebywając 2000m ściany. Tutaj jednakże zdecydował się przesiedzieć całą noc. grzejąc się nawzajem sobą i kilkoma łykami gorącego picia. Loretan wspomina: było to 12 godz. konwulsyjnego dygotania z zimna. Jakoś nie wytrząsło ono ze Szwajcarów tęsknoty za szczytem. 9 grudnia o godz. 8 rano zespół ruszył w górę i szczyt osiągnął o godz. 2 po południu. Natychmiast rozpoczęto zejście i po ostatnim 12-godzinnym nocnym epizodzie wszyscy osiągnęli o godz. 2 w nocy wspomniana grotę śnieżną na przełęczy.

Wyczyn ten, zimniejszy i zuchwalszy niż kiedykolwiek, wcale nie został wymęczony, jak należałoby oczekiwać, poprzez wycierpienie więcej niż kiedykolwiek. Trzech zuchwałych Szwajcarów odkryło w przejrzystym grudniu tajemniczy pasaż, którego nikt dotąd nie dojrzał. Owe 2 dni i noce znajduję nieporównywalnie bardziej odkrywcze i inspirujące niż cały, kwitnący ostatnio, szał kolekcjonerstwa. Odfajkowywanie szczytów, nawet ośmiotysięcznych, jest po prostu jeszcze jednym rodzajem obłąkanej konsumpcji. Alpinizm rządzony przemożnym pragnieniem posiadania jakiejś kolekcji nieuchronnie przestaje odkrywać niezwykłość gór i powiela się w rutynowym działaniu i w doznaniach. Kolekcjonerstwo wykorzystuje magię cyfr takich jak 8000 lub 14×8000, które z himalajskich symboli przeobraziły się w komercyjne miary alpinistycznej dzielności. Cyfry znamionuje duża prostota i siła przekonywania. Są one zrozumiałe dla każdego, nawet dla tych, którym ani razu w życiu nie zmarzły paluszki. Popyt na nie jest ogromny. Zjadacze cyfr połykają je łakomie, gdyż potwierdzają one złudę posiadania i koją nerwy konsumentów. Wprawdzie trudno bez cyfr wyobrazić sobie jakikolwiek sport. A alpinizm podobno jest świetnym sportem. Nie wątpię, nie wątpię, jakże bym śmiał- czy aby jednakże jest wyłącznie sportem? Jeśli tak, jakże usprawiedliwić tak powszechnąi przerażającą obecność śmierci w górach. Czy godzimy się na nią wyłącznie dla igrzysk a więc dla zabawy i współzawodnictwa? Wierzę, że pierwotny impuls wewnętrzny, który popycha nas w przepaść nie ma nic wspólnego ze współzawodnictwem i że wspinaczka, w której tak wiele jest dramatycznego sprzeciwu wobec najgłębiej zakorzenionego instynktu samozachowawczego, jest wyrazem spontanicznego i intuicyjnego wyczucia czegoś więcej, niż własna skóra. Sądzę, że to właśnie owo wyczucie popycha nas w góry i że w nim tkwi źródło wielkiej radości i inspiracji jaką niesie ze sobą wspinanie- jak wiele z nich wyrażająsportowe cyfry? W każdym razie postawienie przez Szwajcarów w epoce cyfr na „nagość nocą” jest odmianą na wysokościach w dobrym guście.

Myślę, że jest to też właściwe miejsce aby ochłonąć nieco w zachwytach nad niezwykłością polskiego himalaizmu zimowego. To prawda, że zima himalajska jest polskim dziełem i jako najbardziej cierpiętnicza gra w całym alpinizmie jest naszą słuszną dumą. Któż odmroził więcej nóg, komu wiatr bardziej przewiał kości…? Nie od przypadku Himalaje zimą otworzyli Polacy, którzy od wieków żyją między młotem a kowadłem i na cierpieniu się znają. Wiele jednak niestety wskazuje na to, że „przecierpimy w górach wysokich świeży powiew z Alp”, jak to miało miejsce w połowie lat 70-tych. kiedy właśnie w Alpach nie nadążyliśmy za stylem i dotąd nas tam po prostu nie ma.

Najładniejszymi przejściami w nocnym i „nagim” stylu były tegoroczne wspinaczki na K-2 i Evereście. Autorami wejścia na Evereście byli Loretan i Troillet. Wziął w nim wprawdzie udział również Beghin, lecz zbuntował się po pierwszej nocy, kiedy zamiast spać musiał przedeptać, bagatelka- 2000 metrów. Loretan i Troillet przeszli w nieprzerwanej akcji i bez snu piękną japońską drogę na płn. ścianie, wiodącą w prostej linii od podstawy ściany. poprzez kuluar Hornbeina do wierzchołka. Czas przejścia: 40,5 godz.! Powrót ze szczytu do bazy wysuniętej odbył się znaną nam i cenioną metodą dupozjazdu. I znowu trudno zachować zimną krew, gdyż jakże nie zauważyć, że przechytrzono nas w tak wybitnie polskiej specjalności. Godzę się z tym. że nie skaczemy z 8-tysięczników na lotniach i spadochronach. że nie zjeżdżamy z nich na nartach, lecz kipię ze złości, gdy najwspanialszego dupozjazdu świata dokonują, jacyś Szwajcarzy.

Wejście poprzedzał wprawdzie 5-tygodniowy pobyt w wysokiej bazie (5500m) w okresie monsunu, lecz aklimatyzacyjne działania powyżej bazy były znowu niewiarygodnie skromne. Najwyższą noc zespół spędził zaledwie na wys. 5850m w bazie wysuniętej. Oprócz tego uczestnicy odbyli jednodniową wycieczkę na 2 okoliczne szczyty o wys. ok. 6500 m. wracając na noc do bazy.

Bazę wysuniętą (5850m) Beghin, Loretan i Troillet opuścili o godz. 10 wieczorem 28 sierpnia, zabierając podobnie jak na Dhaulagiri, jedynie palnik i osobiste płachetki. Pierwsze 2000m pochłonęło 13 godz. O godz. 11 rano zespół zatrzymał się na wys. 7800m, gdzie spędził resztę dnia sporo pijąc i trochę jedząc. Po zachodzie słońca o godz. 9 Loretan i Troillet ponawiają wspinaczkę. Około północy na wys. 8400 m jest jednak tak zimno i ciemno, że obydwaj na chwilę poddają się, przytulają się do siebie i cierpliwie przeczekują najokrutniejsze godziny. O 4-tej nad ranem ruszyli znowu i o godz. 1-szej po południu stają na wierzchołku. Po 1,5 godzinnym pobycie na szczycie rozpoczęli zejście i już o 7 wieczorem są z powrotem w bazie.

Historia jedno dobowego wejścia na K-2 żebrem Abruzzów, Francuza Benoit Chamoux jest prościuteńka. Chamoux wyruszył z bazy o 5-tej po południu 4 lipca, a o godz. 4 po południu następnego dnia stanął na szczycie. Wejście trwało 23 godz.! Zrozumiałe, że nie było czasu na sen. Nieco wcześniej Chamoux wszedł w 16 godz. na Broad Peak.

Opisane wydarzenia opowiedział mi w Kathmandu osobiście Erhard Loretan. Nie omieszkałem zadać kilku dodatkowych pytań:

Czy trenujesz?  

Nie. Najlepszy trening jest tutaj (stuka się w czoło).

Czy pijesz?        

Tak.

Czy palisz?        

 – Nie.

Czy używasz jakichś pigułek lub szczególnych środków podczas wspinaczki?

– Nie, żadnych. Chociaż, owszem zdarzyło mi się stosować łagodne pigułki nasenne. Nie tknąłem dotąd środków przeciwodmrożeniowych.

Najatrakcyjniejszy dla ciebie kierunek w himalaizmie?

– Jak najtrudniej, jak najwyżej i jak najszybciej. Zrozumiałe, że
w stylu alpejskim.

Jakiej rady udzieliłbyś początkującemu himalaiście?

– Wsłuchać się w swój organizm.

Przejścia te mają oczywiście wybitnie sportowy charakter. Znacznie bardziej fascynuje w nich jednak odejście od utartych sposobów i złamanie obowiązujących reguł. Tam, gdzie alpinista opuszcza przedeptane ścieżki i wiedziony jedynie mądrym podszeptem, po omacku wkracza w nieznane sobie obszary, czuję się głęboko poruszony, gdyż zaczyna się tutaj tajemnicza gra pozbawiona jakichkolwiek zasad. Alpinizm w takich chwilach jest bardziej twórczy niż sportowy. Dlatego też trudno jest go mierzyć wyłącznie miarą wyczynu i wtłoczyć go ściśle w ramy zwykłego sportu. W istocie tyle jest rodzajów alpinizmu i stylów, ileszczególnych indywidualności świata gór. Wystarczy przywołać postacie Tilmana, Uemury. Messnera, a także, a jakże, takich dziwaków jak Saleki, Druciarz czy Łoziński. Zawsze będzie powstawać w górach jakieś „łozowanie”, które w moim odczuciu, w większym stopniu uchyla rąbka Tajemnicy, niż cyfry kolekcjonerów, lub czasy i metry rekordów. Lecz Tajemnica Tajemnicą, a sport sportem.

Starzejemy się, o Bracie.

Wojciech Kurtyka