Od tego nie było odwołania – lato mieliśmy spędzić wraz z dziećmi w górach. My, tzn. Tomek Opozda vel Odwłok i ja.. Aby pogodzić rodzinne obowiązki z rozkoszami wspinania postanowiliśmy wyruszyć w Pieniny sądząc, że uda się tam zabawę z dziećmi połączyć z brykaniem po skałach. W skrytości ducha myśleliśmy nawet o ataku na największe zerwy Pienin, z Trzema Koronami włącznie, zwłaszcza, że do naszej ekipy miał dołączyć nie byle kto, bo sam Riko czyli Rysiek Malczyk. Wystarczyło tylko zarzucić cichcem wędkę (w tej dziedzinie mistrzostwa nie można było nam odmówić), a reszta miała być formalnością.
Tymczasem rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana niż to sobie wyobrażaliśmy. Po pierwsze, oderwanie się od pociech okazywało się nadzwyczaj trudne. Po drugie znalezienie chociaż kawałka litej i nie zarośniętej skały, na której można by się bezpiecznie wspinać- nawet mając asekurację z góry- nie było łatwe. Zdyskwalifikowaliśmy właściwie całe Małe Pieniny. W naszych oczach łaskę znalazła jedynie 10-metrowa Jemeniskowa Skała, stojąca powyżej Wąwozu Homole.
Postanowiliśmy więc zwrócić się ku właściwym Pieninom. Na pierwszy ogień miała pójść Kopa Siana, piękna turnia, wyrastająca z pn.-zach. zbocza Trzech Koron. wprost nad Wąwozem Szopczańskim. Wszyscy zachwycaliśmy się kiedyś jej kształtem, zwłaszcza południową ścianą nakrytą u góry wielkim okapem. Naszą wyobraźnię podniecała informacja zaczerpnięta z przewodnika Józia Nyki, wg którego wierzchołek został zdobyty trudną i przepaścistą wschodnią granią liczącą 40 m wysokości. Było bardzo prawdopodobne, że wejście to nie miało powtórzenia. Przygoda zapowiadała się nieźle: nieomal dziewicza igła skalna, piękny okap, wspaniały górski krajobraz, pierwotna przyroda i… strzegący jej spokoju strażnicy uzbrojeni w broń palną.
Pewnego pięknego dnia zapakowaliśmy się do tomkowego „malucha” i ruszyliśmy do Krościenka, skąd pieszo na Przełęcz Szopka. Byliśmy całą trójką, a wraz z nami Madzia, dziewczyna Ryśka oraz Kaśka, córka Tomka. Na przełęczy krótka narada bojowa, przepakowanie plecaków, ostatni rzut oka na mapę (Kopa jest z przełęczy niewidoczna) po czym zanurkowaliśmy chyłkiem w ciemny las Pienińskiego Parku Narodowego. Odwłok z Kaśką pozostał na przełęczy i miał być po jakimś czasie zmieniony przez Madzię.
Kopę Siana znaleźliśmy dosyć gładko, chociaż dzieliło nas od niej kilkaset metrów stromego i zarośniętego dzikim lasem stoku. Do ostatecznego szturmu przygotowywaliśmy się na przełęczy pod wschodnią granią turni, a jego celem miało być zawieszenie na Kopie wymarzonej wędki. W praktyce nie było to takie proste. Wspaniały okap okazał się zwyczajną kupą przewieszonego gruzu, a inne ściany były bardzo zarośnięte i także kruche. Postanowiliśmy więc naszą ekspedycję ograniczyć do samego wejścia na turnię. Prowadzić miał oczywiście Rysiek. Początkowo ruszył drogą zdobywców, ale po kilku metrach z niej zrezygnował, ponieważ grań była nie tyle skalna, co trawiasta. Mając do dyspozycji jedynie kostki i pętle nie mógł liczyć na jakąkolwiek asekurację, a ekspozycja była niemała. Haków nie posiadaliśmy, bo przecież i tak nie można byłoby ich używać ze względu na strażników.
W tej sytuacji Riko zdecydował się wtrawersować od przełęczki w ścianę północną, gdzie liczne krzaki i drzewa zdawały się dostarczać możliwość ubezpieczenia. „Pomykał” umiarkowanie, ale dosyć równo. Szybko zniknął nam z oczu, a niebawem straciliśmy z nim też kontakt głosowy- wszak z wymienionych wyżej względów porozumiewaliśmy się jedynie półgłosem. Przesuwająca się systematycznie lina wskazywała jednak, że wszystko jest o’key, jeśli nie liczyć jednego niespodziewanego łomotu spadających kamieni. Po pewnym czasie lina skończyła się, ale Rysiek zapewne nie dotarł do stanowiska, bo ciągnął ile sił. Musieliśmy więc razem z Madzią wtrawersować w ścianę. Po paru krokach naciąg zelżał na dłuższą chwilę i ponownie się zwiększył. A więc Rysiek był już chyba na wierzchołku i teraz nas ściągał.
Szliśmy z Madzią równocześnie, przywiązani do pojedynczych końców przechodzonego już nieźle podciągu. Madzia na sztywno, ja z pewnym luzem. Zaledwie po kilku metrach ogarnęła mnie zgroza. Gdybym mógł, to uciekłbym stąd jak najszybciej! Nawet najbardziej botaniczna tatrzańska ściana wydawała się w tej chwili wspaniałą skalną zerwą. Lina prowadziła jednak do góry.
Następne minuty upływały mi na ciągłym układaniu na półkach osuwających się głazów, pomaganiu Madzi, podtrzymywaniu walących się zeschłych drzew. Trzeba było przecież zachować konspirację, a przy tym piąć się w górę i likwidować „punkty asekuracyjne”. Był to m.in. potężny a suchy świerk, którego niemal nie zrzuciłem w przepaść niebacznie opierając się o niego ręką przy ściąganiu pętli. Wetknięte tu i ówdzie kości wychodziły razem z głazami. Najpewniejsze z tego wszystkiego wydawały się być związane w witkę małe krzaczki Stanowiły one w zasadzie jedyne- obok trawy- „pewne” chwyty i stopnie drogi. Nie wiem jakim cudem udało nam się wyjść obronną ręką z tej opresji, ale w końcu z ulgą uczepiliśmy się olbrzymiej sosny, rosnącej tuż pod wierzchołkiem Kopy. Wyżej, wśród konarów, z miną zadowolonego kota, siedział Rysiek i- jak gdyby nigdy nic- pytał czy podobała nam się droga. Cóż., odpowiedź raczej nie nadaje się do powtórzenia.
Najgorsze jednak mieliśmy już poza sobą. Sceneria w jakiej znaleźliśmy się była imponująca. W dole dziki wąwóz, w górze zaś piękny masyw Trzech Koron z widoczną nieomal na wyciągnięcie ręki gloriettą na szczycie Okrąglicy, wraz z tłumkiem ludzi. Z oczywistych względów woleliśmy się nie wychylać spoza gałęzi naszej sosny. Obfotografowywaliśmy się na wszystkie sposoby, aby udokumentować nasz sukces. Podliczaliśmy triumfalnie: prawdopodobnie drugie w ogóle wejście na Kopę Siana, pierwsze przejście północnej ściany, pierwsze wejście kobiece, wreszcie pierwsze wejście… na bosaka. Tak się bowiem złożyło, że piszący te słowa wspinał się (jeśli w ogóle wolno użyć tutaj tego terminu) bez butów, co w tamtejszych warunkach można uznać za pociągnięcie iście opatrznościowe.
Potem był już tylko zjazd, chociaż trochę skomplikowany. Następnie skradanie się do szlaku, skąd legalne już zejście na przełęcz wśród tłumu ludzi, z których żaden nie przypuszczał nawet, jaką przygodę mieliśmy za sobą. Uświadomiłem sobie wtedy fakt, że pomimo długoletniej znajomości z Ryśkiem, była to nasza pierwsza wspólna pozaskałkowa wspinaczka. Ale czy mogłem wówczas przypuszczać, że zarazem i ostatnia?
Krzysztof Baran