Taterniczek 35
Drogi Wspinaczu!

– Co za pech, że dostałeś się właśnie w jej ręce! Tego potwornego babozwierza! Buły, jak przedwczorajsze wypieki państwo­wej piekarni, jasne, rzadkie włosy na strzy­gę, ruchy neandertalczyka. Biust chyba ręcznikiem związany, bo prawie nie widać. Jeśli się dobrze nie przyjrzeć – chłop na schwał! Ty przy niej jak chuderlawe dzie­ciątko. I co Ty tu robisz? Wcale nie chciałeś iść na ten kurs. To areopag rodzinny orzekł, widząc Twą nędzną fizis, że trzeba wreszcie zrobić z Ciebie mężczyznę. A że pradziadek jeszcze do Himalaja Klubu należał, więc pchnięto Cię na tę ścieżkę. I co? Żebyż Twoim instruktorem był normalny męż­czyzna. A tu jakiś babochłop ze złym błys­kiem w oku! Od razu przejrzała, co z Ciebie za łamaga! Stoisz przy niej mały jak roba­czek i słuchasz kapralskich rozkazów. Koledzy – kursanci popatrują ironicznie uśmiech­nięci. Ale mu się dostało! O, nie mylą się ani trochę! Twoją pierwszą drogą ma być Banan. Już na samym początku postanowiła dać Ci w kość!

– Pod Twoje nogi leci coś, co wygląda jak najmodniejsze damskie majtki, tyle, że z zielonej taśmy. Oglądasz toto bez przeko­nania na wszystkie strony.

– Nooo! – wrzeszczy babozwierz – Włożysz to wreszcie, czy nie! Próbujesz od jednej strony, próbujesz od drugiej, ale nijak nie wchodzi. Przy okazji przekonujesz się, jak bogaty wachlarz przekleństw ma w zapa­sie Twoja instruktorka. Niektórych jeszcze nie miałeś okazji poznać. Majtki zostają Ci wyrwane z ręki i przez chwilę czujesz się jak niemowlę gwałtownie upychane przez matkę w śpioszki.

– Lina! – rzuca Twój kat. Gmerasz sznurkiem w okolicy różnych pę­telek  doszytych do uprzęży, ani  rusz  nie mogąc   trafić do właściwych. I znów, o wstydzie, stoisz jak drewniany pajac, a ta wstrętna dziewucha poszarpując Cię, posz­turchując i klnąc wiąże właściwy węzeł. Na koniec zostajesz parę razy gwałtownie pozbawiony gruntu pod nogami. To babozwierz
sprawdza skuteczność wiązania. Solidnym pchnięciem daje Ci do zrozumienia, że po­winieneś zacząć się wspinać. Nie możesz opanować dzwonienia zębów, ale spojrzenie
nie znoszące sprzeciwu nie pozostawia Ci wyboru.

Już na pierwszych metrach Twoje łyd­ki wpadają w jednoznaczny dygot, a następ­nie lądujesz w ramionach instruktorki, która odrzuca Cię ze wstrętem daleko w krzaki.

– W chwilę później zostaje Ci zademon­strowane, jak masz się wspinać. Babozwierz solo i bez obciążeń psychicznych chyżo pnie się w górę. Masywne buły błyskają w słoń­cu. Może teraz, kiedy się na Tobie wyżyła, pójdziecie na coś łatwiejszego. Zazdrośnie patrzysz, jak inni kursanci łoją łatwiutkie Marcinki. Ależ skąd! Żelazna ręka znów po­pycha Cię ku Ścianie. Paniczny strach łapie Cię za gardło. Nie, za nic już nie pójdziesz na tę drogę!

– Co! Nie pójdziesz? A masz łamago! A masz gnojku! Ja Cię nauczę wspinania!

I podwójnie złożona pętla powielekroć spada na tylną część Twego ciała, tudzież na odkryte nogi. Usiłujesz uciekać, ale zos­tajesz złapany i przełożony przez kolano.
Razy padają gęsto, a Ty wrzeszcząc przeraź­liwie usiłujesz się wyrwać. Sprawa pozostałaby między wami, ale znęceni hałasem kursanci spod Gratki przybiegli z instrukto­rem zobaczyć, co się stało. Dałeś im niezłe widowisko!

Gdy zbity i sponiewierany wydostajesz się wreszcie z łap swojej oprawczyni, niemal na klęczkach błagasz kierownika kursu, by przemówił babie do rozumu.

– Nie! – słyszycie w odpowiedzi – Tu się będzie wspinał!

– Nic z niego nie będzie! – krzywi się babozwierz, gdy na oczach kolegów po raz dziesiąty dajesz glebę.

– Orzeł z niego! Nic tylko lata! – kpi bezlitośnie.

A Ty oczyma wyobraźni widzisz, jak rosną Ci skrzydła, nos w dziób się zamienia strasz­liwy, a palce w szpony, jak spadasz na tę straszną istotę, unosisz nad doliną, i nie­siesz, niesiesz, hen, ku Będkowskiej, gdzie upuszczasz z mściwą satysfakcją, chytrze wybierając Iglicę.

– No, ostatni wysiłek! – mimo roz­paczliwych prób obrony zostajesz gwałtow­nie przyciągnięty do skały i porwany w powietrze. Majtasz bezradnie obiema parami kończyn, uczepiony u końca wędki, i je­dziesz, jedziesz do góry, od czasu do czasu szorując o występy skalne. Gdy nos Twój
wbija się w podwierzchołkowe trawy, za­czynasz błyskawiczny lot w stronę przeciw­ną obijasz się, kręcisz i lecisz, lecisz, lecisz.

– Miękkie lądowanie w pokrzywach przywraca Ci świadomość.

-Udało  się! – jak przez mgłę sły­szysz głos babozwierza. Tarza się ze śmie­chu. Cóż, widać podrapany i w bąblach
przedstawiasz dla niej humorystyczny landszafcik.

Widok kursantów spożywających dru­gie śniadanie przypomina Ci, że powinieneś też coś przekąsić. Niestety, nie jest Ci dane. Za karę zostajesz zagnany na kolejne drogi, które pokonujesz w stylu niczym nie różniącym się od ostatniej próby naBananie.

– Gdy wreszcie jest Ci dany spokój, nie nadajesz się już właściwie do niczego. Sie­dząc smętnie na trawie masujesz obolałe gnaty i rozważasz rzecz całą od strony pschologicznej. Może babozwierz wychowy­wał się wśród braci, którzy ją ciągle tłukli, i ten stan rzeczy wywołał kompleksy. Może należy wynagrodzić jej trudne dzieciństwo?

– Twoje zaloty zostają potraktowane jednoznacznie: po raz drugi tego dnia lądujesz w  krzakach.  Tym  razem krwawisz z nosa.

– Do autobusu wracacie osobno. Na przystanku paru kursantów przypatruje się babozwierzowi z wielkim zainteresowaniem. Poszeptują coś między sobą. Aż pada głoś­niejsze z podziwem:

– Ależ ON ma buły!

No, teraz się zacznie, myślisz, wspominając własne doświadczenia. Lecz stajesz osłupia­ły na widok rozanielonej miny Twej in­struktorki.