Taterniczek 36
Wyrób skałopodobny

Lubomir Prokopek

WYRÓB SKAŁOPODOBNY

Jeżeli zadasz jakiemuś wspinaczowi pytanie, o jakiej wspinaczce marzy, niechybnie już w pierwszej fazie odpowiedzi znajdziemy pobożne życzenie pod adresem skały i drogi. Zwykle marzenia te sprowadzają się do pięknej i litej skały, najchętniej nasłonecznionej. Oferującej rozstaw chwytów taki w sam raz, na tyle trudny, aby się pomęczyć i na tyle łatwy, by przejść. Tylko gdzie taką drogę znaleźć? Tu zaczynają krążyć legendy o pięknych drogach i tajemniczych przechwytach. Niestety, natura jak zwykle niezbyt często lubi spełniać nasze pragnienia. A to owa piękna droga zawiera niezbyt przyjemny fragment kruszyzny, albo na dwa metry przed jej końcem można się natknąć na niemożliwe. Czasem wymarzona droga pozostawia uczucie niemiłego niedosytu, bo była trochę zbyt łatwa. W takich przypadkach ułomna natura ludzka działa różnie. Tytani ducha z zadrą w sercu zaakceptują to, co daje im przyroda. Mniej odporni na pokusy puryzmu wyrwą jakieś niepotrzebne trawki, zedrą szczotką mech, ukruszą, to co „i tak odleci”, jeszcze inni podkują jakiś stopień, czy ulepszą chwycik. I już droga będzie bliższa oczekiwaniom, trochę dalsza od natury, ale w końcu pozostanie wspinaczką mniej lub więcej „za pomocą naturalnej rzeźby skalnej”, a więc tym, o co chodzi w naszym sporcie.
Gdzie przebiega więc granica między ową naturalną rzeźbą skały, a sztucznie przygotowaną drogą? Czy zdarty mech, zrzucona kruszyna, podcementowany ruchomy bloczek i oczyszczona z ziemi dziura to jeszcze droga naturalna?
Jeżeli nie wszyscy, to przynajmniej większość wspinaczy poszukuje pięknych ścian i ładnych dróg. W efekcie niektóre drogi mają setki przejść, innych od czasu pierwszego przejścia nie tknęła ręka wspinacza. Czy więc chodzi nam rzeczywiście o zdobywanie skalnych ścian, czy może raczej o wykonanie odpowiedniej sekwencji przechwytów? Jeżeli tak, to czy skała, ów przedmiot i treść sportowych wysiłków nie spada do roli przyrządu gimnastycznego.
Wobec sprzecznych tendencji: tej żądającej minimalnej ingerencji w naturalną rzeźbę skały i tej zmierzającej do znalezienia ściany idealnie odpowiadającej wymaganiom wspinaczy, trudno o optymalne rozwiązanie. Realizacja jednego celu godzi otwarcie w drugi. Być może rozwiązaniem tej sytuacji jest właśnie wyjście trzecie. „Czekając na kogoś przed domem — często skracałem sobie czas wspinaczką w wyobraźni: Tak, teraz w górę rynną, w prawo gzyms, na okno, dalej balkon i między kolumienką a murem, po rzeźbie — znowu na rynnę i … tam gdzie dach stykał się pod kątem prostym ze ścianą kończyło się wszystko…”. To wcale nie nowy pomysł. Tak pisał Jan Długosz („Komin Pokutników”, W-wa 1964, str. 160), a podobne myśli niejednokrotnie gnębiły wspinaczy, taterników, alpinistów itp. uwięzionych w wielkich miastach, odległych nieraz setki kilometrów od najbliższej skały i cierpiących z powodu złej pogody.
Począwszy od prehistorii wspinaczki pojawiały się wzmianki o formach zastępczych skały. Z początku wieku pochodzi zdjęcie gwiazdy wspinaczkowej Oliviera Perry-Smitha pakującego na kamiennym murku swego rancho w USA, (Taterniczek 1984/1). Z biegiem czasu doniesienia o tego typu działaniach stawały się coraz częstsze. Z nudów zdobywano takie obiekty, jak Wieża Eiffla, czy Kolumna Nelsona. Do grona pionierów miejskich wspinaczek zaliczyć można także Harolda Lloyda, który, co prawda, nie dla celów sportowych, ale za to w świetnym stylu — solo zmagał się z elewacją domu towarowego. (W rzeczywistości, wbrew oficjalnym, wieloletnim zapewnieniom wytwórni, wyczyny Harolda Lloyda były tylko bardzo zręcznym trickiem. Zdjęcia kręcono bowiem wykorzystując sztuczną ściankę — sic! — ustawioną na płaskim dachu wieżowca. W scenach wymagających autentycznej perspektywy aktora zastępował kaskader. Red.). W 1946 roku pod Orleanem do celów wspinaczkowych przystosowano kamienne mury zabezpieczające koryto Loary. Wspinano się po murkach, filarach mostów, ścianach ceglanych fortów (Tuluza, Poznań), bunkrach (Janówek), elewacjach schronisk tatrzańskich, a nawet któryś z numerów Taternika propagował „dębinizm” (czy jak złośliwi twierdzili — debilizm), czyli wspinaczkę po porowatych pniach dębów. Słowem wspinano się po wszystkim, co choć trochę przypominało prawdziwą, utęsknioną skałę. Pośród tych objawów tęsknoty, znudzenia i frustracji pojawiały się także pomysły bardziej ambitne — traktowania takich skał zastępczych jako poligonu doświadczalnego i treningowego dla osiągnięcia sukcesów sportowych — radzieccy skałołazi w zimie utrzymywali formę przebiegając ścianę baszty z zamontowanym wewnątrz ogrzewaniem. Randy Leavitt patentował technikę przechodzenia
rys off-width na budynku parkingu w Los Angeles (Taterniczek 1986 str. 15). Tony Yaniro przygotowywał się do przejścia Grand lllusion w jakiejś klatce schodowej i na skonstruowanym przez siebie przyrządzie imitującym rysę o zmiennych wymiarach.
Od takich surogatów prawdziwej skały prosta droga wiodła do epokowego odkrycia
— wybudowania ściany wspinaczkowej, wyreżyserowania z pełną premedytacją kolejnych przechwytów i stopni. Na ten pomysł wpadli 18 lat temu Anglicy. Dzięki staraniom Dona Robinsona na terenie Uniwersytetu w Leeds powstał pierwszy sztuczny mur wspinaczkowy. Ścianę wysokości 5 m i długości 20 m pokryto imitacją skały
oferującą możliwości przejścia 700 „dróg”. To był początek. Później nieśmiało zaczęły się pojawiać dalsze ścianki. Prawdziwa jednak kariera sztucznych ścian zaczęła się we Francji. Począwszy od początku lat osiemdziesiątych powstawały tam firmy specjalizujące się w produkcji ścian wspinaczkowych i adaptacji do tych celów już istniejących. Do chwili obecnej takich betonowych obiektów jest we Francji ponad 120. I to w kraju, gdzie prawdziwie pięknej skały jest pod dostatkiem I Jaki jest sens wyrzucania pieniędzy na budowę takich obiektów? Równie dobrze można pytać, po co budować baseny pływackie, skoro istnieją tak piękne plaże i jeziora, po co budować lodowiska, skoro rzeki zamarzają, albo stadiony i hale sportowe, jeżeli ładnych łąk nie
brakuje itp.
Okazuje się, że wspinaczka, czego dowodziły badania psychologiczne i socjologiczne, jest sportem bardzo wartościowym i przez to zasługującym na szersze rozpropagowanie. Jej naturalność, wpływ, jaki wywiera na zdrowie psychiczne i fizyczne, są na tyle istotne, że w pierwszym szeregu sponsorów fundujących sztuczne ściany stoją władze municypalne i resort oświaty. A trudno je przecież posądzić o wydawanie potężnych sum, aby tylko zadowolić garstkę sportowców. Następnym sponsorem są sklepy sportowe i producenci sprzętu wspinaczkowego. Ich zrozumieć najłatwiej, bo w ten sposób zyskują doskonałą reklamę dla swych towarów. Dopiero za nimi plasują się kluby sportowe. Dzięki nim mnożą się imitacje skał w miejskich parkach, uczelniach, szkołach, sklepach, a nawet w przedszkolach, gdzie chwyty przypominają kwiatuszki, słoneczka, zwierzątka.
Niezwykłej nobilitacji doczekały się sztuczne ściany w 1986 roku, kiedy to we Vaulx-en-Velin rozegrano pierwsze halowe zawody wspinaczkowe. Od tej pory zawodów rozgrywanych na sztucznych skałach ciągle przybywa. Pojawiają się nawet pogłoski, że prezentacja wspinaczki sportowej podczas Olimpiady w Barcelonie odbędzie się właśnie na sztucznej ścianie. Nie jest to pomysł całkowicie niesensowny. Dzięki temu można będzie uniknąć przewagi lokalnych zawodników, lepiej czujących miejscową specyfikę skały. Ponadto betonową drogę można uformować tak, aby była bardzo różnorodna i trudności na niej stopniowo wzrastały, doprowadzając sukcesywnie do eliminacji słabszych wspinaczy i w ten sposób nie dopuścić do odpadnięcia całej czołówki, w tym samym miejscu, co się zdarzyło na Okiennickim — Grand Prix 88. Zresztą zawody w Arco w 1987 r. rozegrane zostały na naturalnej ścianie, tyle, że całkowicie ulepszonej dłutem i epoksydem, czyli… na jedno wychodzi.
Zalety sztucznych ścian dla organizacji zawodów, które zdobywają sobie coraz mocniejszą pozycję w świecie wspinaczkowym, powodują groźbę przeniesienia ich całkowicie na betonowe drogi. Ca za tym idzie, część zawodników musiałaby porzucić rejony skalne i poświęcić się zdobywaniu formy na pionowych bieżniach. Jeżeli rzeczywiście wspinaczka sportowa po sztucznych ścianach stanie się kiedyś konkurencją olimpijską, to bez polskich sztucznych ścian, nasi reprezentanci znów będą bez szans. Być może przed konkurencją, w szatni rozlegną się podniecone szepty zawodników — „Uważaj, słyszałem, że na 28 XVII będzie chwyt wapień 36 w pozycji 3Æ. Może też pojawi się hasło — „Przyszłość wspinania leży poza skałami”. Obym był złym prorokiem.
Jeżeli nawet do tego nie dojdzie, to trudno przecenić rolę takich obiektów w rozwoju wspinaczki sportowej. Mają one bowiem szereg funkcji do spełnienia. Do podstawowych zaliczyłbym popularyzatorską i rekreacyjną. Usytuowanie ich w miastach pozwoliłoby na zapoznanie z tą dyscypliną sportu szerokiego kręgu gapiów, z których wielu zapewne chciałoby osobiście sprawdzić na czym ta zabawa polega. Dla części chodzenie po nich odgrywałoby analogiczną rolę, jak jazda na nartach na poletku koło wyciągu, a więc nieskrępowanej zabawy. Dla wspinaczy byłaby to okazja do systematycznego treningu, niezależnie od pogody, dla wyczynowców do ćwiczenia szczególnych układów ciała i sekwencji przechwytów.
Te argumenty powinny przysporzyć sztucznym ścianom nowych zwolenników, pora więc opisać na czym polega budowa takiego urządzenia.
Początkowo sztuczne ściany budowane na obraz i podobieństwo skały formując w materiale, najczęściej w betonie, stopnie i chwyty, dbając przy tym o maksymalną różnorodność form, budowano również rysy, kominki i okapy. Szybko jednak okazało się, że przy niewielkiej powierzchni, często nie przekraczającej 100 m², mimo wysiłków architektów, takie ściany nudzą nawet najwytrwalszych. Próbowano temu zaradzić dzieląc powierzchnię wspinaczkową na prostokątne płyty, których konfigurację można było zmieniać. Tryumf był połowiczny, ilość kombinacji nie zwiększyła się zbytnio, a proces przemodelowywania ściany był zbyt skomplikowany.
Prawdziwy przełom nastąpił w 1984 roku. Opracowano wówczas koncepcję ściany o zmiennej geometrii. Kluczem do sukcesu okazała się niewielka, sześciokątna plakietka — chwyt, wykonana z masy plastycznej, swą powierzchnią przypominająca najczęściej spotykane rodzaje skały. W każdym z sześciu położeń ta sama plakietka stanowiła inny chwyt. Na rewersie zaopatrzona jest ona w śrubę, za pomocą której można ją wkręcić do zainstalowanych w ścianie spitów. Takich chwytów produkuje się wiele rodzajów i kształtów. Pośród nich są obszerne klamry i małe krawądki, dziurki, odciągi i obłe wymycia. Pewną alternatywę takich chwytów stanowią również sześciokątne płyty z materiału skało-podobnego, z których wykłada się całą powierzchnię ściany, upodobniając ją do plastra miodu.
Mając kosz pełen takich przyborów, trochę wyobraźni i odpowiednio spreparowaną ścianę z osadzonymi, równymi rządkami spitów, rozmieszczonych np, co 35 cm, i wspinacz może sobie zaprogramować drogę o jakiej marzy w środku miasta, a często nawet pod dachem. Kolejne zróżnicowanie sztucznych ścian powoduje umiejscowienie rządków spitów. Mamy więc mury wspinaczkowe na wolnym powietrzu i pod dachem. Są specjalnie budowane imitacje skał, abstrakcyjne, „wspinalne” formy przestrzenne (Nartterre) i zaadaptowane ściany budynków (Vaucresson). W Bercy pod Paryżem, na hali mieszczącej ponad 12 tys. widzów, znajduje się kilkunastometrowej wielkości konstrukcja wspinaczkowa o zmiennej geometrii nie tylko chwytów, ale i ścian — istne szaleństwo.
Tak dzieje się gdzieś ma mitycznym Zachodzie. Tymczasem w Polsce skał mamy mało, ale za to sztucznych ścian również nie ma. Od paru lat tu i ówdzie pojawiają się pogłoski, że jakiś klub będzie budował taki przyrząd. Podobno najbardziej zaawansowane w pracach są jak zwykle prężne kluby śląskie. Wobec dyskrecji, jaką są otaczane ich wysiłki, trudno się zorientować, jaką koncepcję tam obrano. Pośród tych nieśmiałych prób dziwi jednak nieco zabobonne podejście do tego tematu i głęboka niewiara w możliwość realizacji takiej ściany w Polsce. U podstaw leżą zapewne obawy o finansową stronę przedsięwzięcia. Rzeczywiście, jeśli zlecić jej budowę w firmie zachodniej, np. Entre-Prises, kosztowałoby to sporo. Za przygotowanie 100 m² muru już istniejącego i wyposażenie go w 400 chwytów, trzebaby zapłacić 48 tyś. franków, nie licząc transportu, a za tyleż samo konstrukcji budowanej od podstaw — 200 tys. franków. Sprawa jednak nie przedstawia się aż tak źle. Przy umiejętnych kombinacjach budowa takiej ściany może wypaść znacznie taniej, niż średniej wielkości ekspedycja na tajemniczy wierzchołek, nie mówiąc już o mastodontach a la Andrzej Zawada, przynosząc dla odmiany więcej korzyści. Nie do uniknięcia jest opracowanie odpowiedniej plakietki-chwytu, ale nie wydaje się, aby był to problem niemożliwy do rozwiązania. Co do samej ściany to służę garścią pomysłów. Można przystosować do tych celów ślepą ścianę budynku, a tych w żadnym mieście nie brakuje. Może to być np. elewacja akademika, jak w Vaueresson. Można też posłużyć się konstrukcją z kratownicy, taką jak ta, które podtrzymują często już zdezaktualizowane hasła propagandowe, straszące na niektórych placach czy skrzyżowaniach. Konstrukcję pokryć płytami, choćby drewnianymi, ładnie pomalować, do nich przykręcić chwyty, przygotować zejście lub miejsca do zjazdów i po kłopocie. Prawda, że to proste?
Do zobaczenia pod pierwszą naszą sztuczną ścianą.

P.S. Stało się! W Gliwicach otwarto pierwszą polską sztuczną ściankę wspinaczkową. Gratulacje dla kolegów ze Śląska.