W ubiegłym roku odszedł od nas Andrzej Heinrich, postać tak wrośnięta w środowisko wspinaczkowe, że trudno było sobie wyobrazić nieobecność ,,Dziadka” w klubie, w skałkach, przy organizacji kolejnych wypraw. Andrzej wydawał się po prostu ,,niezniszczalny”. Pojawiały się i znikały kolejne pokolenia „skałołazów”, taterników, alpinistów, a „Dziadek” wciąż po prostu był. Powtarzało się opowiadania o Jego „cudownych ocaleniach”. Przyszedł jednak ten ostatni raz, gdy doświadczenie i żelazna kondycja nie wystarczyły. Wspominając ,,Dziadka” jako człowieka, który współtworzył obraz krakowskiego i polskiego alpinizmu postanowiliśmy poświęcić mu kilka stron „Taterniczka”. Szczególnie interesującym wydaje się nam, znaleziony w redakcyjnych materiałach, niepublikowany dotąd tekst Andrzeja, dotyczący jednej z Jego ostatnich wypraw w ukochane wysokie góry.
Redakcja
Kiedy małżonek mój, a redaktor „Taterniczka” poprosił mnie o napisanie wspomnienia o Andrzeju Heinrichu otworzyłam oczy ze zdziwienia: dlaczego ja? Nie znałam go na tyle, by móc… Może ci, którzy spędzili z nim kawał życia na wyprawach?.. – Napisz tak, jak go znałaś — uciął Krzysztof.
Więc gonitwa myśli, szukanie wspomnień jakże nielicznych, a przecież bardzo mi bliskich.
Bardzo dawno temu — jakaś sala, może w Collegium Physicum na Reymonta. Siedziałyśmy z koleżanką i z wypiekami na twarzy słuchałyśmy jak Andrzej opowiada o wyprawie na Malubitting. Pierwszej polskiej powojennej wyprawie w Himalaje. Jakoś bardzo nieskładnie opowiadał, „plątał się w zeznaniach”, tak, jakby peszyły go te wpatrzone w niego dziesiątki oczu. Ale ja siedziałam zachwycona. Na owe czasy wyczyn był ogromny, a Andrzej mówił o tym ze wzruszającą skromnością.
Nastolatki lubią mieć swoich idoli, więc i ja wybrałam… Zwykle, po jakimś czasie zrzuca się idoli z piedestału — a to się znudził, a to z jakichś względów utracił autorytet, a to splamił się jakimś skandalem, albo się po prostu z niego „wyrosło”. Andrzej pozostał u mnie na piedestale do końca. Nigdy nie przestał być owym świetlanym przykładem. A przecież wtedy, na tej sali został moim idolem niejako „na kredyt”. Nic o nim nie wiedziałam. Wnioskowałam o człowieku z jego fizis, z paru wypowiedzianych słów… Przyszłość pokazała, że się nie myliłam.
Czy Andrzej nie miał wad? Ja go takim widziałam. Wyidealizowałam sobie? A jednak przez tę ogromną przestrzeń czasu, przez lat co najmniej dwadzieścia nie słyszałam, by ktokolwiek mówił o nim źle, by wytykał mu jakieś błędy, by miał jakieś zastrzeżenia co do jego etyki.
Pozostał w mojej pamięci również tym, który postępuje inaczej. Nie ulegał owczemu pędowi ku „czemuś tam”, nie poddawał się stereotypom. Może wydawać się śmieszne, ale ceniłam w nim to, że zadowala się skromną posadą inżyniera budowlanego, nie robiąc kokosów na jakże intratnych wtedy pracach wysokościowych. A także i to, że na wyprawach nie zbijał pieniędzy na handlu, ale wydawał je na książki.
Nie było mi dane często wspinać się z Andrzejem. Ale zapamiętałam jeden piękny dzień w Dolinie Bolechowickiej, kiedy przyszłam sama i bardzo chciałam się powspinać. A że wspinacz był ze mnie mierny, nikt nie kwapił się, by związać się ze mną liną. Dopiero Andrzej, widząc moją smutną minę, zaproponował mi Wallischa i coś tam jeszcze, nie zważając na grymasy swego partnera. Żadnym gestem ani słowem nie dał mi odczuć, że traci przeze mnie czas. — To tylko kwestia braku treningu. Jeszcze parę dróg, a będziesz fruwała — powiedział i uśmiechnął się. Jakże poczułam się dowartościowana! Bo Andrzej nie robił różnic między nami. I był między nami zawsze.
Kiedy przychodziło się do klubu, można było mieć pewność, że gdzieś zauważy się jego charakterystyczną, lekko pochyloną sylwetkę. Oczywiście, za wyjątkiem długich okresów, kiedy przebywał na kolejnej wyprawie. Widzę go, jak ożywiony, dyskutuje o czymś z Gienkiem Chrobakiem, jak rozmawia przyjaźnie z jakimś wystraszonym kursantem. To znowu w skałkach — jak biegnie przez dolinki, by „złapać kondycję”. Zwykle dołączał do niego jakiś chcący się popisać łamaga, ale odpadał zwykle w krótkim czasie, nie wytrzymując tempa Dziadka. Dziadek — tak nazywaliśmy go często. Jakie to niesprawiedliwe! Był to chyba ostatni człowiek, który na to miano zasługiwał. Prawdę mówiąc, nie wiem, skąd się wzięło. Może na zasadzie przekory? A może przez zazdrość?
Nie wiem, jak to się działo, ale ze wszystkimi znajdował wspólny język. Był tym, który swoją osobą łączył nas wszystkich — wspinaczy różnych pokoleń, spajał te tak różniące się od siebie, pozornie mało mające ze sobą wspólnego grupy. To co mówił, nigdy nie było wyszukane, nigdy błyskotliwe. Zawsze wydawało mi się, że do Andrzeja trzeba znaleźć jakiś klucz, jakieś słowa-klucze, które pozwoliłyby odkryć w nim coś więcej, niż było widać „od zewnątrz”. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że to niepotrzebne, że jego największą siłą i największym urokiem była prostota. I że nic więcej odkrywać nie trzeba.
I jeszcze jeden dzień, pełen słońca, śniegu i trzaskającego mrozu. Dzień Nowego Roku 1980. Zamiast odsypiać sylwestrowy bal — jedziemy w skałki. Na przystanku wysiada para znajomych. Jest i Andrzej. Rozsłonecznionymi polami schodzimy ku Dolinie Kobylańskiej. Daleko od domów stado zmarzniętych półżywych gęsi. Andrzej bierze jedną z nich pod kurtkę i niesie z powrotem ku odległym zabudowaniom. Zawstydzeni czynimy to samo. My przeszlibyśmy obojętnie.
Niedługo potem zaczęła się nowa era — strajków, powstania „Solidarności”, miesięcy szalonej nadziei, a potem mrocznych lat stanu wojennego. Andrzej, zaangażowany w działalność „Solidarności” nie zważa na konsekwencje — przeniesienie na inne stanowisko, szykany, kłopoty ze Służbą Bezpieczeństwa. Cieszy się jak dziecko, biorąc udział w akcji „wyklaskiwania” Haliny Czerny-Stefańskiej z jej własnego koncertu. Ot, wspomnienie tamtych czasów.
Kiedyś w Tatrach, Andrzej wybrał się z Krzysztofem na Zamarłą. Z jakichś powodów nie poszłam z nimi i pod wieczór wróciłam do schroniska z turystycznej włóczęgi. W kącie, przy stoliku siedziała matka Andrzeja. Czekała. Zrazu spokojnie i cierpliwie, w miarę, jak zapadała ciemność, wzrastał jej niepokój, wstawała, by wyjrzeć przez okno, by przewertować któryś już raz książkę wyjść… Czekała… A przecież wiedziała, że jej syn jest „dobry”. Że to tylko Zamarła.
I wtedy przyszło mi na myśl że los może kiedyś powiedzieć — dość! Kiedyś zadziała rachunek prawdopodobieństwa. Ale Andrzej zawsze wracał: przeżył i ciężki biwak na Masherbrumie i poważny upadek na Cho Oyu i krwotok wewnętrzny na Baturze. Wydawało się, że niebiosa dały mu nieograniczone fory. Jednak limit się wyczerpał. Zadziałał rachunek prawdopodobieństwa. ..
Nigdy nie rozmawiałam z Andrzejem o śmierci, ale myślę, że gdyby mu przyszło wybierać, wskazałby na tę właśnie, jaka była mu pisana. Nie był człowiekiem stworzonym do powolnego konania na nizinach. Zginął w krajobrazie, który kochał. I sądzę, że jeśli każdy, kto zasłużył na niebo może je sobie wybrać, to Andrzej nie musi się już nigdzie przenosić.
Kiedy po mszy pożegnalnej za zmarłych na Evereście spotkaliśmy się w podziemiach kościoła św. Józefa, jeden ze wspinaczy mojego pokolenia powiedział: — Teraz, kiedy Andrzej nie żyje, już nigdy nie przyjdę do klubu. Nie ma po co.
Myślę, że wiele w tym racji.
Barbara Baran