Taterniczek 39
Sylwetki – Wanda Rutkiewicz

Ziemowit Wirski: Rozmowę z Tobą przeprowadzam na zlecenie redakcji TATERNICZKA, pisma, którego od­biorcy zdecydowanie różnią się od czytelniczek periody­ków w rodzaju TWÓJ STYL, FILIPINKA czy KOBIE­TA I ŻYCIE. Wobec tego od razu prośba, żebyś nie czarowała. Zwracasz się w końcu do wspinaczy.

Wanda Rutkiewicz: Zawsze jest jakiś problem. Gdy opowiadam dla pism ilustrowanych, to muszę uważać, żeby nie użyć języka fachowego, teraz muszę uważać, żeby nie używać języka literackiego.

Z.W.: Opowiedz nam o tym, czym będziesz żyła przez najbliższych paręnaście miesięcy — 8×8000 m. Kiedy narodził się pomysł? Czy może inspiratorem był Artur Hajzer?

W.R.: Dokładnie pamiętam moment kiedy przyszło mi to do głowy. Było to w roku ubiegłym, gdy wracałam z Makalu — rozżalona, rozeźlona na okoliczności unie­możliwiające mi ponowienie ataku na szczyt. Ewa Pan­kiewicz się poddała. Ja jestem trochę bardziej zadzior­na. Postanowiłam wynająć Szerpę, narazić się wszyst­kim dookoła, poświęcić resztkę pieniędzy na ten cel. No i Szerpa się rozchorował, buty, cały sprzęt został rozkradziony przez Szerpów. Musiałam właściwie ratować jego życie. Musiałam zrezygnować mimo pięknej po­gody. Byłam trochę w jakiejś furii, bo czułam się świetnie i tak sobie pomyślałam — no tak, teraz czeka mnie następna wyprawa. Żmudna organizacja, przygo­towania, aklimatyzacja. Jakiś odstęp czasu i znowu od początku. Tego prawdziwego kontaktu z górą jest tak niewiele… Wtedy pomyślałam, że skoro po tak wyso­kim ośmiotysięczniku zdobywanym z przygodami, tak się dobrze czuję i właśnie idę na Gasherbrum I i może spróbuję wejść jeszcze na Broad Peak — to ja właśnie mogłabym dokończyć ośmiotysięczniki. Zejście z Ma­kalu trwało krótko, ale jak dotarłam do Kathmandu to miałam tę wersję dosyć jasną. Było to w końcu maja. Arturowi Hajzerowi zawdzięczam uświadomienie sobie możliwości takiego przedsięwzięcia. Cały czas uważa­łam, że jego pomysł jest mało realny, ale tym niemniej, ponieważ Artura można cenić za konsekwencję, jest niegłupi, więc myślałam, że coś musi się za tym kryć — niekoniecznie hochsztaplerstwo, o które go dużo osób posądza. Aczkolwiek widziałam to bardzo czarno — 14 szczytów w ciągu roku — to prawie niemożliwe. Nigdy nie mówię, że coś jest naprawdę niemożliwe jeśli stoi za tym człowiek.

Z.W.: Ale bardzo mało prawdopodobne…

W.R.: Tak. Artur nie był bezpośrednią inspiracją, ale podtrzymał mnie w przekonaniu, że to się da. Za­częłam rachować. Pozostało mi 8 szczytów. Zaczęłam wymyślać kolejność, kiedy odpocząć.

Z.W.: Miałaś już parę takich prób, kiedy próbowałaś wchodzić na parę ośmiotysięczników za jednym cią­giem. Dlaczego Ci się nie wiodło?

W.R.: Zawsze to było teoretycznie możliwe, praktycznie natomiast nie wychodziło — dlatego, że byłam zawsze w złej konfiguracji tzn. nie miałam tego postawionego jako cel w sposób wyraźny. Korzystałam z różnych okazji, nie mogłam się zabrać, a to nie to samo. Mam tę swoją złość sportową, ale to trzeba wyraźnie powiedzieć sobie, że to jest mój cel. Uczucie, że mi się nie wiedzie nie z mojej winy było szczególnie silne po Makalu. To samo było kiedyś na K2, w 1984 roku. Były takie układy, w których ja nie mogłam zafunkcjonować. Oczywiście teo­retycznie mogłabym, narażając się wszystkim — tutaj zostawiając Szerpę.

Z.W.: Przedsięwzięcie, którego się podejmujesz, wy­maga skomplikowanej logistyki. Chodzi tu o kilkunastomiesięczne akcje. Powiedz jak to będzie wyglądało od strony organizacyjnej, technicznej.

W.R.: Zaczęliśmy całą imprezę z Krzysiem Pankiewi­czem, który został menagerem. Życie spowodowało, że z wielkiego początkowo przedsiębiorstwa nasza „fabry­ka” zmniejszyła się. Przedsiębiorstwa, bo cała impreza miała też przynieść dochód. Ale nie jest nam pisane zrobić biznes na alpinizmie. Trochę z powodu wojny w Zatoce Perskiej, niektórzy sponsorzy zawahali się, więc na wszelki wypadek ograniczyliśmy obszar naszego działania. Ja się bardzo z tego cieszę. Nie lubię takich dużych machin. Postanowiliśmy ostatecznie zrobić to w ten sposób, że ja się dołączam do wypraw obcych z odpłatnością tylko za siebie i partnera albo organizuje­my wyprawy własne. Na pierwszy ogień idzie Kangchendzonga z Jugosłowianami, później Cho Oyu z Włochami. Cho Oyu miało być organizowane przez nas, ale Renato Moro, którego znam od wielu lat bardzo dobrze, podał mi tak przystępne ceny uczestni­ctwa w jego wyprawie, że to przeważyło. Dołączam się do tych wypraw „z posagiem”, a w obu próbach będzie mi towarzyszyć Ewa Pankiewicz. Ja miałam taki po­mysł, żeby nie tylko zrobić imprezę dotyczącą mnie, ale zrobić przy okazji tej imprezy coś więcej dla środo­wiska — uruchomić parę wypraw, które byłyby finan­sowane z funduszy całego przedsięwzięcia, nie w całości ale przynajmniej 3-4 osoby. Takie było założenie, kiedy to żeśmy tę „fabrykę” zakładali. Bogaty koncern „8 x 8000″. Budżet alpinistyczny zamykał się w grani­cach 400.000$. W wersji oszczędnej zawrze się w 200.000 $. Oprócz tego jest pomysł z grupami trekkingowymi. Podchwyciła go organizacja Centro Turistico Studentico we Włoszech. Ta impreza trekkingowa nie ma  nam   nic  przynieść.   O   ile  dojdzie  do   skutku, będzie stanowić tzw. szlachetną oprawę. To jest jedno z haseł naczelnych — oczyścić góry. Ma to wyglądać tak, że trekkersi zorganizowani przez CT1 dochodzą do baz moich wypraw, zbierają stare śmieci, a Szerpowie znoszą je na dół. Z tym, że grupy te będą towarzyszyć nam dopiero od jesieni.

Z.W.: No właśnie. Jesienią w jednym ciągu mają być Annapurna, Dhaulagiri i Manaslu.

W.R.: Początkowo miały to być trzy oddzielne wy­prawy, ale ostatecznie z tego bloku jesiennego zrobiła się jedna, zakopiańczyków. Myślę, że tym chłopakom też będzie przyjemniej coś więcej osiągnąć aniżeli tylko jeden szczyt. Ma to wyglądać tak, że po Cho Oyu spieszę się na Annapurnę, którą wcześniej rozpoczną Piotr Malinowski, Arek Gąsienica, Robert Janik, Krzyś Pankiewicz jako szef całości i pewnie ktoś jeszcze. Ten sam z grubsza zespół będzie wchodził kolejno na Dhau­lagiri — tu dołącza Przemek Piasecki — i na Manas­lu, gdzie z kolei wzmocni nas Ludwik Wilczyński. Wg planu pesymistycznego baza pod Manaslu stanie dopie­ro 1.XII. Tutaj z Krzysztofem zawsze mamy różne opinie. Ja jestem pesymistką, a on zawsze twierdzi, że będzie szybciej i łatwiej. Ja zawsze zostawiam rezerwę. Powrót do kraju w końcu roku — na drobny wypo­czynek. Po czym idzie zimowe Makalu, które organizu­je Wrocław — Fereński, Stefko. Ja, prawdę mówiąc nie wtrącam się kto. Dołączy chyba Krzysztof Wielicki, no i Ewka. Następnie na Lhotse, które też będzie organizowane metodą dołączania, być może do ło­dzian. Broad Peak, który miał początkowo być po Kangchendzondze, wyrzuciłam na koniec. Tu też brak jeszcze ostatecznego rozstrzygnięcia; będę działała na podstawie oddzielnego zezwolenia lub dołączę do wy­prawy z … Andory.

Z.W.: Podobno w Pakistanie mają do Ciebie jakieś pretensje za ubiegłoroczne wydarzenia właśnie na Bro­ad Peaku.

W.R.: A pewnie, że mają!

Z.W.: Nie boisz się, że będą Ci robić problemy?

W.R.: Przeszkody w Pakistanie robią mi od lat, od mojej tam pierwszej bytności i jakoś funkcjonuję. Na­wet byłam zawieszona na całe życie. Dokładnie 2 lata temu.  Ale mam tam więcej  przyjaciół niż wrogów. Jeszcze przed odjazdem odbieram odznaczenie państ­wowe przyznane przez prezydenta Pakistanu. Będę po­tem mogła po nazwisku dopisywać litery S. I. Z.W.: Chciałbym, żebyś skomentowała następującą opinię. Mówi się w środowisku, że „Wanda na pewno na tych osiem szczytów nie wejdzie. Już osiągnięcie 2-3 wierzchołków będzie sukcesem”. Wydaje się, że musisz dopuszczać taką sytuację, że na któryś ze szczytów nie wejdziesz.

W.R.: Ja w ogóle nie mam pojęcia co mówią w środo­wisku, bo nie mam z nim poważnej styczności!!

Z.W.: No więc ja Ci powtarzam: 2-3 szczyty to mak­simum.

W.R.: To mnie nisko oceniają. Myślałam, że powiedzą, że przynajmniej połowę. Ja się nad tym nie zastanawiam, nie mam czasu! Jestem totalnie skoncentrowana, tak jak zazwyczaj kiedy mi na czymś zależało.

Z.W.: A nie obawiasz się, że gdy jesteś ZBYT skon­centrowana, to przy pierwszym niepowodzeniu, które zawsze może się zdarzyć, załamiesz się? W.R.: Nie. Ta machina będzie się kręcić dalej. Nawet się nie zastanawiam, przyznam się, nad takimi konsekwenc­jami. Tzn. zastanawiam się nad Kangchendzongą. To jest dla mnie najtrudniejszy szczyt. Jest po prostu wysoki. I jeszcze Makalu — to są klucze. Lhotse jest wysoki, ale jakiś taki łatwiejszy. Czuję respekt przed Kangchendzongą i zdaję sobie sprawę z pewnego obciążenia dodatkowego jakie ta wyprawa stwarza, odpowiedzialności za dobry początek. Ja jestem odporna na takie sprawy. Podjęłam wyzwanie. Liczę się z tym, że nie zmieszczę się w roku, albo mi się nie uda albo nie starczy pieniędzy. Nie jest to dla mnie celem najważniejszym ale myślę, że do końca 1992 roku zdążę. Będę kombinować, zmieniać, manew­rować, próbować osiągnąć to, co zamierzyłam. Jestem dość elastyczna w zmianach planów, optymalizacji, w różnych takich manewrach, bez szkody dla psychiki.

Z.W.: Wróćmy jeszcze do spraw finansowych. Padła tutaj kwota 400.000 dolarów. Bez cienia wątpliwości to przedsięwzięcie musi być sponsorowane. Czy mo­żesz zdradzić jakieś szczegóły?

W.R.: Miałam generalnego sponsora i w dalszym ciągu go jeszcze mam, bo nie powiedział ani tak, ani nie. To DU PONT, amerykański koncern chemiczny. Po raz pierwszy nie szukałam sponsorów sama, ale zleciłam to włoskiej agencji reklamowej WELLCOMM na zasadzie normalnej umowy. Oni biorą 15% znalezionych sum. Zapłaciłam im 5.000 dolarów kaucji, której zażądali by mieć pewność, że się nie wycofam. Ja nie dowierzając Włochom uruchomiłam drugą agencję, która nic nie żądała i która w Niemczech również szuka sponsorów.

Z.W.: Czy próbowałaś szczęścia u polskich poten­tatów finansowych?

W.R.: Ja w ogóle popełniłam błąd przy organizacji tej wyprawy. Nie ma stałych układów, nie ma tzw. do­świadczenia! Bo doświadczenie wypływa z określo­nych sytuacji, a te sytuacje się zmieniają. Ja nie doce­niłam sponsorów polskich. I jak do tej pory to moimi pierwszymi pewnymi sponsorami, którzy „sypnęli” 22. 000 dolarów umożliwiając mi wyjazd na pierwsze dwie wyprawy, są bank PKO S.A. i Bank PKO Handlowy. Myślę, że jest to jakaś wskazówka, że akurat jest w Polsce sytuacja kiedy powstają setki różnych przedsiębiorstw, które chcą dać się poznać na rynku. One są gotowe zapłacić za reklamę. Teraz reklama ma sens. Jest zarówno możliwość znalezienia sponsorów jak i sponsorzy mogą — nie na zasadzie litości czy sympatii wyłącznie — mieć również jakieś korzyści z tego.

Z.W.: Brzmi to optymistycznie. Alpinizm jest sportem wymagającym sponsorowania.

W.R.: Doszłam do wniosku, że przez ostatnie 10 lat nie poprosiłam w Polsce ani o jednego dolara — z założenia. Zaczynając od wyprawy K2 w 1982 roku. Uważałam, że sytuacja jest taka jaka jest i należy te pieniądze znajdować na Zachodzie i w tym się wyspec­jalizowałam. Od pewnego momentu, wyprawy w któ­rych uczestniczyłam, które organizowałam, nie były sponsorowane. Ja na nie zarabiałam poprzez film lub miały one uczestników zagranicznych, kiedy to się jeszcze opłacało. Od sponsorów otrzymywałam jedy­nie sprzęt i żywność, a i to coraz mniej.

 Z.W.: Pamiętaj jednak, że Twoja pozycja w świecie alpinistycznym jest szczególna. W końcu Tobie jest łat­wiej zawrzeć atrakcyjną umowę powiedzmy z francuską telewizją niż komuś, stojącemu w tej hierarchii niżej.

 W.R.: Ja się z tym zgadzam. Ale to dla mnie samej były kroki milowe w moim usytuowaniu się w świecie. To nie jest tak, że ja przyszłam do telewizji berlińskiej a oni mi powiedzieli: cudownie pani Rutkiewicz. To my tu daje­my 40. 000 marek, a pani nam zrobi film. W końcu dali, ale po pokryciu kosztów wyprawy i kosztów produkcji filmu, po roku pracy zostało mi 1000 dolarów.

Z.W.: Od niedawna PZA zaczął podlegać Komitetowi do Spraw Sportu. W konsekwencji każą nam tworzyć kadrę, będą więc kadrowe, korzystniejsze formy finan­sowania, ale co za tym idzie, wzrosną naciski żeby się do tych pieniędzy dopchać. Czy nie upatrujesz w tym jakichś szans?

W.R.: W tym roku we wrześniu minie 30 lat mojego wspinania. Gdy zaczynałam, sport był wyłącznie fi­nansowany przez państwo. Nie było możliwości pry­watnego finansowania swoich własnych osiągnięć spo­rtowych, czy w ogóle sportu własnego. Były typowa­nia. Ja przeszłam do alpinizmu przecież ze sportu typowo wyczynowego, gdzie właśnie są typowania, jest kadra i ja to znam na pamięć. To, co było dopuszczalne w typowaniu na boisku, to jakoś w przypadku gór nie bardzo mi odpowiada. Ja nie lubię sytuacji konfliktowych, a konieczność wyboru kadry stwarza z definicji sytuacje konfliktowe. Ja takich sytuacji najchętniej unikam. To było zresztą przyczyną dlaczego stałam się własnym managerem. Mogę sobie znaleźć inną drogę nie wchodząc nikomu w paradę. W jakimś tam sensie wchodzę w paradę, ale nie w bezpośrednim dostępie do „żłoba”.

Z.W.: Wydaje mi się, że o pieniądzach rozmawialiśmy dostatecznie długo. Czas najwyższy, żebyś powiedziała coś po prostu o swoim wspinaniu. Czy na przykład pamiętasz swoją pierwszą drogę w skałkach?

W.R.: Oczywiście. Było to w Sokolikach. Zabrano mnie na jakąś taką drogę na Sukiennicach, to się nazywało Przez Czołganie. Zrobiłam to, a koledzy którzy mnie wtedy w skałki zabrali uważali, że spełnili swój obowiązek i poszli się gdzieś wspinać, a mnie zostawili, żebym sobie poganiała. No to spróbowałam tam, gdzie czułam się bezpiecznie, czyli w kominie. I zrobiłam wtedy tzw. Wielki Komin na Sukiennicach — oczywiście bez asekuracji. Pamiętam, że gdy w miejscu gdzie komin się kończy i trzeba wyjść na otwartą ścianę, poczułam się trochę niepewnie i za­częłam sapać. Przymierzałam się kilka razy, powstała panika, próbowano mnie ratować. Zagrała we mnie żyłka sportowca, skoncentrowałam się, przelazłam to i tak się zaczęło.

Z.W.: Kilka lat temu zorganizowałaś wyprawę na typowo skalną, ostrą górę — Cerro Torre w Patago­nii. Czy to był wyraz tęsknoty za tym co jest istotą wspinania, pokonywaniem trudnego, najlepiej skalne­go terenu?

W.R.: Większość poprzednich wyjazdów wymagała usuwania kłód z drogi. To była ta konieczność, żeby móc dojść w góry. To mi cały czas przeszkadzało. Nie wyżywałam się w tym. To nie było celem samym w sobie, bo w gruncie rzeczy celem są góry, wspinacz­ka. I to są moje takie rozpaczliwe próby by powspinać się naprawdę. Zresztą trzy lata temu byłam w Yosemitach, trochę się tam wspinałam i ku mojemu własnemu zdumieniu jakoś mi szło. Na drugiego przechodziłam chyba 5. 10, a prowadzenie kończyło się na 5.8 – 9. Z.W.: A czy pamiętasz swoją ostatnią wspinaczkę?

W.R.: W październiku w Austrii w Dachsteinie, na Niederer Tiirlspitz. Tu, podobnie jak i przy Yosemite, chodzi o typowe wspinaczki przeprowadzone bez żadnego przygotowania, nie poprzedzone treningiem, zza biurka. Jestem zadowolona, że jakoś to leci. Acha, jeszcze wspina­łam się w skałkach w Seulu i cliffach Walii.

Z.W.: A ostatni pobyt w polskich skałkach?

W.R.: W polskich skałkach nie, ale w polskich Tat­rach. Kuluar Kurtyki przed miesiącem z Pankiewi­czem. Wyobraź sobie, że nie wzięłam z domu butów! Musiałam je pożyczyć od partnera takiej młodej dzie­wczyny — Sandry. Akurat odpoczywali po wspinacz­ce na Kazalnicy.

Z.W.: A propos Tatr. Wiem, że kilka lat temu był taki pomysł, żeby damski zespół przeszedł zimą jakąś ostrą drogę na Kazalnicy. Przy okazji miał powstać film. Miały w tym brać udział, oprócz Ciebie, Iwona Gron­kiewicz, Monika Niedbalska, Bernadetta Stano. Po­mysł ten jednak umarł?

W.R.: Odpowiem tak: wyprawy są bardzo czaso­chłonne. Ja chciałabym się jeszcze trochę powspinać. Te rozpaczliwe próby wspięcia się gdzieś kolidują z wyprawami. Wyprawa to kilka miesięcy przygoto­wań, sama wyprawa, powrót. Teraz czeka mnie reali­zacja wyzwania 8 x 8000, a potem będzie czas, by zrobić coś dla przyjemności.

Z.W.: Organizacja własnej działalności pochłania mnóstwo czasu. Przedsięwzięcie, które Cię czeka wiąże się jednak z maksymalnym wysiłkiem fizycznym. Jest tu chyba niezbędny jakiś trening?

W.R.: Przed poprzednimi szczytami trenowałam wię­cej. Teraz robię to inaczej. Nie próbuję uzyskać siły wytrzymałościowej tutaj na dole. Ostatnio byłam w południowym Tyrolu. Tam robiłam kondycyjne tury narciarskie — trening od razu w terenie. Bo ja tak za bardzo nie wierzę w ten trening na dole. Jest on potrzebny, żeby być ogólnie sprawnym, ale przed wyprawą najbardziej jest potrzebny pobyt w górach. Teraz znów wyjeżdżam na wypad. Zarezerwowałam sobie miejsce w schronisku Torino w rejonie Mt Blanc. Wezmę narty, jakieś dziabaki. Nie będę schodzić z wysokości 3500 metrów i wyżej przez 5-6 dni. Chcę tam uczciwie popracować. W Warszawie biegam, ale muszę przyznać, że ostatnio mniej regularnie.

Z.W.: Może rozwinęlibyśmy trochę ten wątek spor­towy. Spróbuj przypomnieć sobie jakieś ciekawostki z czasów, gdy jeździłaś w skałki, może swoje najtrud­niejsze wspinaczki. Rzuciłoby to trochę światła na to jakimi możliwościami kiedyś dysponowałaś?

W.R.: Ja bym zaproponowała coś innego. Jak wiesz w Warszawie raczej nie udzielam się w życiu towarzy­skim. Z wielu powodów. Przede wszystkim z braku czasu i w gruncie rzeczy z braku takich przyjaźni górskich. Krysia i Anka były bardziej partnerkami takimi z interesu. Były bardzo lojalne, ale nasze drogi rozeszły się po Nandze Parbat. Ja chyba czułam się wykorzystywana — organizacyjnie, przy braku podob­nego zaangażowania z ich strony. Czułam, że nie zaj­muję się sprawami istotnymi dla mnie, że poświęcam się, bo ja inaczej nie działam. Tylko w ten sposób można działać. A wtedy dziewczyny nie chciały specjal­nie jechać na Nangę. Nie były zapalone do tego. One zawsze marzyły o wyższych górach. Ja próbowałam je przekonać, że po niepowodzeniach trzeba wejść na coś. Niech to będzie góra niższa, ale stosunkowo tania, a trzeba mieć jakiś sukces, bo to tak się nie pociągnie daleko. Może to jest subiektywne, może zabrakło tu po prostu zwykłej przyjaźni. Ale to nie znaczy, że była nieprzyjaźń! Tylko taki trochę zimny układ, bardziej partnerski. Ale to jest wspaniały zespół, muszę przy­znać. Później był rok 1986, tragedie, Mrówka, z którą się naprawdę przyjaźniłam nie tylko w górach.

Z.W.: Wspomniałaś, że zetknęłaś się w Tatrach z Sandrą — Olą Tomkowicz. 15—20 lat temu to było zupełnie niezwyczajne, żeby dziewczyna w trzecim zimowym sezonie miała na koncie tyle dróg na Kazalni­cy. To byłaby rewelacja. Nie sądzisz, że należy w taką dziewczynę inwestować, pokazać w świecie, pomóc w karierze. Bo jest to przykład autentycznego talentu.

W.R.: Tak, to jest rewelacja. Ja wychodzę z założenia, że w przypadku gór za bardzo pomagać nie można, bo chodzenie po górach polega na pokonywaniu trudno­ści, a wyścielanie drogi do gór dywanowym chodnicz­kiem może być złe. Natomiast na pewno można zrobić coś innego. Pomóc w sytuacjach, w których ktoś będzie tego potrzebował. Boję się właśnie tego co spowodowało rozejście się z dziewczynami, że po pro­stu pewne rzeczy są przyjmowane naturalnie, to że się ułatwia, pomaga. Ale ja to zawsze robiłam. Stąd się wzięła m.in. moja Patagonia. Chciałam zrobić coś dla dziewczyn z innego pokolenia. Myślę, że łatwo mi będzie nawiązać kontakt z młodszym pokoleniem, ową wstępującą generacją, ponieważ w grę nie wcho­dzą sprawy konkurencji. Nie o to chodzi, że ja wyżej, czy lepsza. Bo ja myślę, że wprost przeciwnie, że to one będą teraz w wielu dziedzinach lepsze i pewnie mnie przerosną — w sensie sławy i uznania, a na pewno przerosły w możliwościach wspinaczkowych. Ale to jest chyba normalne, na tym polega rozwój. Nie ma tu elementu rywalizacji, zawiści. Bardzo miło wspominam ten pobyt w Patagonii. Pamiętan zdanie Iwony Gronkiewicz, która powiedziała mi „tyle o tobie słyszałam, a mi się z tobą pokłócić nie udało”.

Z.W.: Czy znasz naszą skałkową czołówkę, jej osiąg­nięcia?

W.R.: Zaczęłam się jakoś tak z powrotem interesować wspinaczką skałkową, aczkolwiek mnie w skałkach nie widać. Zaczęło się to w 1985 roku kiedy poszukiwałam do filmu „Tango Aconcagua” osób wspinających się w skałkach. Dopytywałam się, kto, co, jak, i się wszyst­kiego dowiedziałam. Trafiłam wtedy na Leszka Wojasa i wtedy poznałam trochę to środowisko, czołówkę. A potem w 1987 roku, Lutz Maurer, redaktor z „Land der Berge”, wyraził chęć nakręcenia programu o pol­skim alpinizmie i poprosił mnie o napisanie scenariusza. Ja taki scenariusz napisałam, zresztą trochę z pomocą Józka Nyki. I tak powstał film „Alpinismus in Polen”. Podałam tam nazwiska Korczaka i inne. Wróciłam do problematyki skałkowej poprzez ludzi. Podpatrzyłam co oni robią, co się dzieje.

Z.W.: Chyba się trochę zadziwiłaś. Przecież 20 lat temu to skałkowe wspinanie wyglądało zupełnie inaczej.

W.R.: Kimś pierwszym takim z mojego bliskiego oto­czenia, kto pokazał mi wspaniałą wspinaczkę była Irena Kęsa. Podziwiałam ją za elegancję i efektywność wspi­nania. No, byłam pełna podziwu dla niej. I to był ten pierwszy moment, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że ja się już tak nie potrafię wspinać. Myślę, że wspinaczka teraz wymaga specjalistycznego treningu, nie jest tak spontaniczna jak kiedyś, gdy średnio sprawny, ogólnie wytrenowany wspinacz mógł przejść trudności do tat­rzańskiej szóstki, przy czym VI już robił „na rzęsach”. Taki był mniej więcej przeciętny poziom. Kiedyś wspi­nało się głównie w „wibramach”, a to nie pozwalało na naukę pięknej wspinaczki skalnej, której zazdroszczę. Olbrzymie zainteresowanie w świecie wspinaczką spor­tową uważam za bardzo pozytywne. Moje zrozumienie dla tego wynika również z faktu, że ja do alpinizmu zeszłam z boiska, tylko akurat utkwiłam w tym co nie było bezpośrednio wymierne.

Z.W.: Aczkolwiek pewien rodzaj wymierności można wprowadzić. W himalaizmie powiedzmy ilość zdoby­tych szczytów ośmiotysięcznych.

W.R.: Jest to miara niczego!!

Z.W.: No nie — jest miarą konkretnie tego, na ile się takich szczytów weszło! Jest to oczywiście jedna z możliwych klasyfikacji. Można sobie je przeprowa­dzać na mnóstwo sposobów. Ten akurat jest spek­takularny, bardzo przemawiający do wyobraźni pu­bliczności, kibiców alpinizmu.

W.R.: Ja się spotykam z opinią, że „on umie organizo­wać, to może pojechać”. Ja myślę, że jest w tym coś troszeczkę innego. W takich prawdziwych górach chodzi o pokonywanie nie tylko trudności wspinaczkowych w skali ileś tam, tylko o pokonywanie trudności rozmiarów ogólnych. Jeżeli ktoś jest w stanie pokonywać trudności tutaj na dole, żeby móc sobie coś zorganizować, ma tę samą twardość w górach. I to jest to co odróżnia prawdziwe góry od wspinaczki sportowej.

Rozmawiał Ziemowit W. Wirski

Warszawa 28 lutego 1991 r.