Sycylia – San Vito Monte Monaco
12 grudnia 2021
0

Listopadowa wycieczka na Monte Monaco

Sycylia w listopadzie? W Polsce najczęściej w tym miesiącu każdy zaszywa się w domowych pieleszach lub w barze. Ale dla naszej czteroosobowej grupki (3 panów i jedna pani, wszyscy 65+), od wczesnej młodości spędzającej czas na górskich wyprawach i wspinaczce, ten miesiąc wydał się całkiem dobry na wypad w miejsce, które od kwietnia do października jest zbyt gorące dla ludzi bądź co bądź już nie młodych.

Tak więc przybywając na wyspę 6 listopada 2021 mieliśmy przed sobą 15 dni do wykorzystania. Jak na ciągle aktywnych wspinaczy przystało parę dni przeznaczyliśmy na wspinanie, resztę na zwiedzanie rezerwatów przyrody, miast i zabytków.

Pogoda nas nie rozpieszczała, bywały dni, że lało cięgiem, toteż z radością witaliśmy każdą słoneczną chwilę. Przez tydzień mieszkaliśmy w okolicach San Vito, kurorcie znanym nie tylko z pięknych plaż, ale i wspaniałego rejonu wspinaczkowego i górskiego, postanowiliśmy więc wykorzystać wszystkie możliwości. Zabawy z liną we czwórkę w krótki listopadowy dzień mijały się z celem, więc gdy 12 listopada Krzyś z Wojtkiem walczyli na skałach Bunkra pod San Vito, Jacek Binder i pisząca te słowa udali się na niewysoki, zdawałoby się szczyt (532 m npm.) Monte Monaco. Trzeba jednak pamiętać, że startowaliśmy z poziomu morza, co stanowiło naszą wycieczkę nieco bardziej ambitną, niż  powiedzmy, na Leskowiec.

Masyw Monte Monaco od wschodu, mniej więcej z tego miejsca zaczynamy naszą wycieczkę.

Zaczęliśmy rankiem jak zwykle od obowiązkowej kawy w centrum San Vito, po czym Krzysiek podwiózł nas jakieś 5 km na wschód od miasta, jadąc w kierunku rezerwatu Zingaro. Ścieżka zaczynała się na stoku, za ostatnimi domami osiedla Seno del Secco, leżącego poniżej, bliżej morza. Dość nonszalancko umieszczony drogowskaz wskazywał w górę i mógł dotyczyć paru ścieżek prowadzących w podobnym kierunku. To spowodowało, że nie od razu wybraliśmy właściwą, mimo, że Jacek posługiwał się opisem i mapą niemieckiego wydawnictwa Rothera, specjalizującego się przewodnikach trekingowych po górach Europy. Po wejściu na właściwy szlak, dalej poszło gładko, chociaż na naszej drodze takich oznakowań było tylko cztery. Na szczęście dość szeroka, kamienista ścieżka prowadziła niemal na sam szczyt.

mapy.cz – to znakomita nawigacja, którą możemy za darmo zainstalować na smartfonie. Posiada kilka wersji mapy, w tym drogową, ale też i bardzo dokładną turystyczną. Niezwykle ułatwia poruszanie się w terenie.

Maszerowaliśmy zboczem, cały czas lekko w górę. Im wyżej, tym piękniejszy widok roztaczał się przed nami. Zatoka Castellamare połyskiwała w słońcu, a góry po przeciwnej jej stronie spowijała lekka mgiełka. Szliśmy wśród traw i krzaczastych palm, mijając od czasu do czasu kępki jesiennych krokusów i wrzośców. Jesienne deszcze sprawiły, że trawy lśniły żywą zielenią. Żadnej wysuszonej ziemi i zbrązowiałych roślin, tak charakterystycznych dla późnej wiosny i lata. Niziutkie palmy, które napotykaliśmy co krok, to karłatki, należące do jedynego europejskiego gatunku tego drzewa (Chamaerops humilis). Rosną w naturze tylko na południu obszaru śródziemnomorskiego, a teraz pięknie owocowały ciesząc oczy czerwonymi jagodami. Biel wapiennych skał podkreślała żywy kolor i zieleń ich skórzastych, wycinanych, ciemnozielonych liści.

Po około godzinie niezbyt wysilającego marszu dotarliśmy na przełęcz, z której otworzył się widok na drugą stronę: kolejną błękitną zatokę zamkniętą stożkowatą, skalistą Monte Cofano, a za nią, niknące w mgiełce średniowieczne Erice i Wyspy Egadyjskie

Na pierwszym planie z prawej strony kadru palmy karłatki, a w oddali na horyzoncie Wyspy Egadyjskie, na bliższym planie ciemny masyw to Monte Cofano, a tuż na lewo Monte Erice z jednym z najciekawszych małych miast Sycylii czyli po prostu Erice.

.

Nieco w bok nikła ścieżynka prowadziła do dawno opuszczonego kamieniołomu. Gładkie, błyszczące ciosy białego marmuru, wysokie na ok 10 metrów, robiły niesamowite wrażenie. Tworzyły zwężający się, ziejący chłodem wąwóz. Jednak między ścianami na zewnątrz było ciepło i nie dokuczał wiatr, więc tu zrobiliśmy krótki popas.

Ostatnie 40 minut do szczytu pokonywaliśmy nieco wolniej. Ścieżka tutaj prowadziła już stromo w górę, miedzy wapiennymi skałkami. Cały szczyt góry okazał się być dalszym ciągiem dawnego kamieniołomu, straszącym porzuconymi, dawno już zardzewiałymi urządzeniami. Sam szczyt wieńczył drewniano-metalowy krzyż z książką wyjść u podstawy, do której wpisaliśmy się skwapliwie. I tu dopiero spotkaliśmy parę osób, głównie wspinaczy, którzy dotarli tu pokonując wielowyciągowe drogi. Wędrując wcześniej mieliśmy górę tylko dla siebie.

Spojrzenie w dół przyprawiało o zawrót głowy. Nie tylko z powodu przepaści, ale przede wszystkim budzącego zachwyt widoku: pod nami, na urywającym się klifem płaskowyżu rozłożyło się San Vito z jego regularną zabudową i wspaniałą, zwieńczoną cyplem, błękitną zatoką. Złocista plaża, zakończona na samym przylądku latarnią morską okalała zatokę i budziła marzenie, żeby zaraz, natychmiast znaleźć się na niej i zanurzyć w bardzo już chłodnej, niestety, wodzie.

Widok ze szczytu Monte Monaco na San Vito.

Marzenia marzeniami, ale listopadowy dzień krótki i trzeba się było ewakuować z tych cudownych wyżyn. A nie było to wcale takie proste. Na samym początku wspomniałam, że poskąpiono drogowskazów, więc idąc z przełęczy w kierunku San Vito, byliśmy zdani na opis i mapę. Na przełęczy leżał sobie przewrócony znak (patrz zdjęcie), ale de facto nie wskazywał nic. Drobne, zwierzęce tropinki, to obiecująco poszerzając się, to znowu zanikając, klucząc między skałkami i kolczastymi krzewami wiodły nas często w nieprzyjemne mokradełka i po prostu na manowce. Pod nogami widzieliśmy oczywiście San Vito, ale szeroki i skomplikowany orientacyjnie stok nie pozwalał nam tam szybko dotrzeć. Uratował nas jeden z czterech drogowskazów i pozwolił zorientować się, że jesteśmy na właściwym szlaku. Tak więc droga powrotna okazała się być znacznie bardziej męcząca, niż ta w górę.

Zapadał zmierzch, gdy dotarliśmy pod wspaniałe, czerwonawe ściany Bunkra, gdzie wspinała się nasza pozostała dwójka. Odniosłam wrażenie, że mimo mocnych przeżyć w ścianie, zazdrościli nam naszej wycieczki!

Wojtek Dzik i Krzysiek Baran wracają ze wspinaczki na ścianach Bunkra.

Tekst Basia Baran, zdjęcia B. Baran i Jacek Binder

I jeszcze kilka fotek z naszej wycieczki.