Co nowego na stronie
Torres del Paine – dziennik z wyprawy do Patagonii
16 maja 2020
0

W drugiej odsłonie naszych podróżniczych inspiracji chcielibyśmy was zabrać do mekki wszystkich trekkerów i miłośników gór – parku Torres del Paine w chilijskiej części Patagonii. 


Widok na Torres z drogi dojazdowej do parku. Fot. Ewa Kolbusz

Torres del Paine – dziennik z wyprawy

El Calafate

Patagonia to kraina wiatru. I zapachów które on niesie: lawendy, stepu, deszczu.

Szum wiatru to pierwsza rzecz jaką usłyszysz po wyjściu z samolotu. Jak masz szczęście to jest to tylko szum drzew. Wiatr głaszcze cię po twarzy, rozwiewa włosy, ale najczęściej nie jest przyjacielem. Przewraca na szlaku, porywa rzeczy, nie pozwala iść… Niesie niepokój i deszczowe chmury. Rzadziej je przegania.

W El Calafate lądujemy 6 marca, jest schyłek patagońskiego lata. Świeci słońce, jest 21 stopni. Wdychamy mocny zapach stepu i lawendy. Wieje. Wiatr przywiewa chmury, zaczyna padać. Ten wiatr – z przerwami – będzie nam już towarzyszył do końca wyprawy. Jedziemy busem z lotniska w kierunku miasteczka. Deszcz się wzmaga. Rzuca nami po całej jezdni. Po drodze mijamy dwóch rowerzystów-kamikadze, którzy w ogromnym wysiłkiem ledwo przemieszczają się do przodu. Na szczęście autobus z lotniska odwozi ludzi na miejsce, do wskazanego hotelu (kosztuje 25 zł za osobę). Hostel który zarezerwowaliśmy – ku naszemu zdziwieniu – okazuje się zamknięty na cztery spusty. W środku ani żywej duszy. Pani ze sklepu naprzeciwko, łamanym angielskim mówi, że zamknięto go 4 miesiące temu. Booking nas nie poinformował. Ruszamy na obchód okolicy i na szczęście po chwili znajdujemy hostel i wolne miejsce dla dwóch osób. W końcu łóżko, ciepła woda i prysznic! Jesteśmy wykończeni po 25 godzinach lotu, ale głód wygania nas na miasto.

Lodowiec Perito Moreno. Fot. Ewa Kolbusz

Perito Moreno

Na drugi dzień wstajemy wcześnie rano, jemy szybkie śniadanie i ruszamy na dworzec. Kierunek – Perito Moreno. Punkt obowiązkowy dla odwiedzających ten rejon. Boimy się trochę, że będzie jak na Krupówkach… mnóstwo turystów, cepelia, wata cukrowa i miś… Na “szczęście” wieje. I leje, więc z małego dworca w El Calafate odjeżdżają tylko 3 autobusy z turystami. Sama droga do Perrito to niesamowite przeżycie – cienka nitka asfaltu wije się pośród bezkresnego stepu i gór. Patagonia jak z filmów przyrodniczych. Surowa i majestatyczna.

A Perito? Zapiera dech nawet w ulewnym i zacinającym deszczu. Hipnotyzuje. Trudno oderwać od niego wzrok. Jęzor który widzimy ma 5 km szerokości, 25 km długości i zajmuje powierzchnię około 250 km2, a wysokość czoła sięga od 40 do 70 m. Wielu powtarza mit, że jest to największy lodowiec świata (choć niektórzy plasują go też na drugim lub trzecim miejscu), lecz to nie prawda. Perito wchodzi w skład systemu 48 lodowców, nazwanym Południowym Lądolodem Patagońskim i ten lądolód, jako całość, stanowi trzecią co do wielkości rezerwę wody pitnej na świecie (po Antarktydzie i Grenlandii).

Na koniec wycieczki Pan Kierowca staje przed nami w autokarze i dziękuję nam za odwiedzenie Parku, dodając, że w tej części Argentyny nie ma przetwórstwa ani przemysłu, a turystyka to ich główne źródło utrzymania.

Wejście do Parku aby zobaczyć Perito Moreno – 800 pesos (50 zł)

Autokar z Calafate do Perito Moreno – 600 pesos (37 zł) w jedna stronę

Widok na bezkres stepu z granicy Argentyny z Chile. Fot. Ewa Kolbusz

Puerto Natales

Patagonia to przestrzeń. Przez 3 pierwsze godziny jazdy z El Calafate w stronę Puerto Natales widać tylko bezkres stepu, ciągnący się aż po horyzont. Pasące się konie i owce. Stadka guanaco. I tylko ogrodzenie okalające step dookoła świadczy o dominacji człowieka. Potem pojawiają się góry. Ostre szczyty oprószone śniegiem i spowite chmurami, wyrastają z równiny niczym miraż.

Droga z El Calafate do Puerto Natales to 5 godzin jazdy autobusem. Bilet kosztuje ok. 80 złotych. Po drodze nie ma żadnych miasteczek, stacji benzynowych. Człowieka. Tylko step. Dopiero przed granicą z Chile, gdy z asfaltowej drogi zjedziemy na szutrową dróżkę, krajobraz zaczyna się urozmaicać i gdzieniegdzie pojawiają się zabudowania.

Zatrzymujemy się przy posterunku żandarmerii. Granica Argentyny. Przejście graniczne to mały, drewniany domek pośrodku niczego. Czterech urzędników. Kolejka. Listy gończe na ścianach. Czekamy aż wszyscy zostaną odprawieni i ruszamy dalej.

Granica Chile wygląda natomiast jak małe miasteczko z kawiarnią i sklepem z pamiątkami. Żadnej żandarmerii czy policji. Kilka osób ze służby granicznej. Spokojnie, ale wśród pasażerów czuć stres. Wjeżdżając do Chile trzeba zadeklarować wszystkie produkty pochodzenia zwierzęcego i roślinnego jakie się posiada: ser, mleko, mięso, wszelkie owoce ( także suszone), warzywa czy pamiątki posiadające części pochodzenia zwierzęcego. My też się stresujemy bo oprócz liofów i czekolady, mamy też poporcjowane musli z mlekiem w proszku. Pogranicznik z psem sprawdza luki bagażowe, a my czekamy w kolejce do kontroli paszportów i bagaży podręcznych. Wypełniamy deklarację (więcej w artykule – Informacje praktyczne), a nasz bagaż podręczny zostaje prześwietlony. Na szczęście przechodzi kontrolę bez problemu i jedzenie na trekking jest ocalone. Oddychamy z ulga, gdyż starszej Pani przed nami pogranicznik kazał wyjąć wszystko z bagażu i z uwaga przeglądał zupki chińskie.

Odjeżdżamy w kierunku Puerto Natales.

Argentyńska część Patagonii robi wrażenie ale Chile zapiera dech w piersiach. Już nie ma równin po horyzont, są za to góry! Często o niesamowitych kształtach. Przepastne doliny, turkusowe jeziora i lasy. “It’s Chile crazy geography” – napisał chilijski pisarz, Benjamin Subercasuex, próbując oddać to jak siły natury ukształtowały krajobraz jego ojczyzny. I nie ma chyba trafniejszego określenia.

Opustoszały plac w Puerto Natales. Fot. Ewa Kolbusz

Puerto Natales to sympatyczne miasteczko, z małym ryneczkiem i knajpkami dookoła (co przypomina nam nasz ukochany Kraków). Wzdłuż dwóch, głównych ulic roi się od sklepów sportowych, jak i tych z pamiątkami. Jeśli mamy do zagospodarowania jeden dzień to można przespacerować się do portu lub przejechać na Wzgórze Doroty, z którego widać całą okolicę.

Wschód słońca nad kempingiem Central Fot. Ewa Kolbusz

Torres del Paine

Dzień pierwszy (Puerto Natales – Camping Central)

Etymologia nazwy parku nie jest do końca wyjaśniona. Słowo “torres” po hiszpańsku oznacza “wieże”, natomiast “paine” w języku rdzennych Indian (i tu źródła raz podają plemiona Mapuczy, a raz Techuelczów), miałoby oznaczać “błękit” – “Niebieskie / Błękitne wieże”. Choć wśród turystów krąży powiedzenie, że słowo “paine” pochodzi od angielskiego słowa “pain” oznaczającego “ból” – co odnosi się do panującego tu klimatu, jak i trudności dostania się do parku i zorganizowania trekkingu.

Puerto Natales opuszczamy wczesnym rankiem. Busy odchodzą o 6:40 i 7:00. Podróż trwa około 3 godziny i jak to nieodmiennie w Chile – zapewnia niesamowite widoki. Siąpi deszcz, ale czuć podekscytowanie. W końcu spełni się nasze marzenie – zobaczymy wieże Paine! Z drogi widać masyw Torres w porannym słońcu i pasące się dookoła stadka guanaco. To na pewno jeden z licznych momentów, który pozostaje w pamięci. Wysiadamy na przystanku Laguna Amarga, który jest przedsionkiem Torres. Zanim ruszymy dalej, musimy obejrzeć film instruujący, jak się zachować w parku i jakie kary grożą za złamanie przepisów (wysoka grzywna, a nawet kara więzienia dla rozbijających się na dziko). Potem należy się udać do kasy, pokazać paszport, kwit migracyjny, który dostajemy na granicy i zapłacić. Dla obcokrajowców opłata wynosi 25 tysięcy pesos za trzy dni (ok. 120 zł) i 35 tysięcy pesos za więcej niż 3 dni (ok. 170 zł). Jeśli dopełnimy formalności pozostaje nam już tylko dotrzeć do Torres Central i zacząć przygodę! Sposoby dotarcia do Torres są dwa – bus spod wejścia – koszt 3 tysięce pesos (12 zł) lub 1.5 godziny spaceru. Chcąc zaoszczędzić czas wybieramy busa i jedziemy nim na parking przed Visitor Center – jest to kolejny check point. Przy wejściu strażnik parku sprawdza czy mamy bilet, a pracownicy Fantasticosur – czy mamy rezerwacje na noclegi. Obiekt jest nowoczesny, o ciekawym designie. Można tu wypić ostatnią kawę z ekspresu przed trekkingiem, piwo lub kupić pamiątki, czy dostęp do internetu.

Szlak do schroniska Chileno. Fot. Ewa Kolbusz

Camping central jest całkiem przyjemny (ciepła woda!) i rozpościera się z niego piękny widok na Torres. Jak wybierzemy dobre miejsce, to możemy z namiotu podziwiać je o wschodzie i zachodzie słońca. Po rozbiciu namiotu, jemy szybki obiad i ruszamy w kierunku punktu widokowego Las Torres, z którego każdy bywalec parku powinien mieć zdjęcie na insta. Niestety przez moje zapominalstwo (zostawiłam kurtkę w busie), straciliśmy 1.5 godziny i wyszliśmy za późno, więc w rezultacie docieramy tylko około gdziny drogi za schronisko Chileno. Schronisko to zaskoczyło nas bardzo swoją….. „Krupówkowatością”…. Wokół kręciło się pełno turystów, a kuchnia schroniskowa wydawała frytki, pizzę i burgery…

Łąka przed schroniskiem Seron. Fot. Ewa Kolbusz

Dzień drugi (Central – Seron, 13 km, 4h, 300 m przewyższenia)

Drugi dzień to lekki trekking do schroniska Seron. Wiedzie głównie przez łąki i niskie bukowe lasy, gdzie przy odrobinie szczęścia można podziwiać dzięcioły magellańskie. Są dość duże i nie boją się ludzi, więc można podejść do nich z aparatem naprawdę blisko! Schronisko położone jest na malowniczej łące i jest naprawdę urocze. Ludzi jest dużo mniej niż na Central, można kupić piwko, a woda pod prysznicem dalej jest ciepła! Jedyną rzeczą jaka burzy tą sielankę są komary i meszki. Też się ich nie spodziewaliśmy, ale pobliska rzeka i wysokie trawy sprawiają, że to dla nich raj. Wszystkie odsłonięte części ciała (dłonie, twarz) mamy pogryzione, a ja dostaję alergii która sprawia, że ślady po ugryzieniach meszek zmienią się w jątrzące się rany i zagoją dopiero 3 tygodnie później… Weźcie mocny repelent! Dodatkowo wieczór nas nie rozpieszcza i usypiamy kołysani stukotem kropel deszczu o namiot. Trochę się martwimy jak przywita nas poranek.

Cypel na którym znajduje się Dickson. Fot. Ewa Kolbusz

Dzień trzeci (Seron – Dickson, 18 km, 6h, 450 m przewyższenia )

Budzimy się wcześnie rano. Na szczęście tylko delikatnie kropi, choć chmury wiszą nisko i pokrywają gęsta pierzyną wszystkie, pobliskie szczyty. Pakujemy się szybko i ruszamy na szlak. Czeka nas dziś dość długi odcinek. Szlak do Dicksona jest bardzo zróżnicowany: wiedzie przez łąki, nadrzeczne mokradła, by zaprowadzić nas na spory cypel z cudownym widokiem na lodowiec. W połowie drogi znajduje się strażnica (Guarderia Coiron), gdzie uśmiechnięty strażnik każe nam się wpisać do książki i sprawdza rezerwacje.

W końcu po długim marszu, z lekko obolałymi plecami, docieramy na wzgórze za którym schowany jest Dickson. Schronisko leży na małym cyplu wcinającym się w głąb jeziora, otoczone jest skałami i górami, z których spływają lodowce. Świeci słońce, kwitną kwiaty, a na łące przed kempingiem pasą się konie. Pod prysznicem woda jest ciepła, a w kuchni można nawet naładować telefon. Sielankę zakłóca jednak electro lecące na cały regulator z recepcji. Rozstawiamy namiot i idziemy na spacer na pobliską plażę. Nie ma nikogo, wszyscy oddali się sączeniu piwa w ostatnich promieniach słońca i zostali na kempingu.

Nie będę opisywać tych widoków ze szczegółami bo mam nadzieję, że sprawdzicie sami i pozwolicie się zaskoczyć 🙂

Gęsty las po drodze do Los Perros. Fot. Ewa Kolbusz

Dzień czwarty (Dickson – Los Perros, 12 km, 4.5 h, 400 m przewyższenia)

Szlak do Los Perros wiedzie głównie przez las, ale mimo to zapewnia głębokie doznania estetyczne. Po drodze mijamy kilka punktów widokowych, pozwalających nam spojrzeć z pomiędzy drzew na otaczające nas góry, ale sam las robi również niesamowite wrażenie. Nie są to już niskie bukowe lasy, a prawdziwa puszcza. Ogromne, powykręcane, omszałe drzewa wydają się pamiętać czasy pierwszych odkrywców. Wszechobecna zieleń jest głęboka i soczysta. Schronisko znajduje się koło moreny czołowej, niedaleko lodowca spływającego do jeziora. Poleca się wyjść i popatrzeć na zachód słońca w tamtym miejscu.

Camping jest ukryty w lesie, między drzewami i dużo skromniejszy niż Dickson. Do dyspozycji jest kuchnia (z gniazdkami do ładowania), ale woda w łazience jest zima… A raczej lodowata. Czerpana wprost z rzeki… Za to na recepcji można kupić piwo i wino w kartonie, które zostało dotransportowane konno.

Zasypiamy w namiocie, kołysani szumem strumienia. Jutro pobudka o 6!

Lodowiec Grey widziany z przełęczy Gardnera. Fot. Ewa Kolbusz

Dzień piąty (Los Perros – Paso, 8 km, 6 h, 600 m przewyższenia )

Wstajemy bladym świtem. Strażnik z Conafu, rekomenduje wszystkim przybyłym, żeby wyszli z campingu najpóźniej 7:30. Droga do Paso to około 5 kilometrów podejścia i 600 m przewyższenia, średnio stromym szlakiem, na przełęcz o wysokości 1200 m n.p.m, ale zejście jest dość czasochłonne i męczące (ok. 800 m deniwelacji), bo wiedzie stromą, wąską ścieżką między drzewami, na której roi się od wystających korzeni. My mamy szczęście bo naszym celem jest schronisko Paso, więc czeka nas tylko 6 godzin marszu, a nie 10, jak tych którzy muszą dotrzeć aż do Greya.

Paso to bardzo małe schronisko z miejscem na około 10 namiotów, położone w środku lasu, z widokiem na lodowiec Grey. Nie ma w nim żadnych wygód (oprócz sławojki), ale jest dość czyste i darmowe. Za to żeby z niego skorzystać trzeba zrobic rezerwacje około 5 miesięcy wcześniej. My ją robiliśmy w listopadzie na drugi tydzień marca, a wszystkie miejsca na luty i początek marca były już zajęte.

Jako, że mamy do przejścia dużo krótszy odcinek niż większość, wyruszamy chwilę po 8:00. Jesteśmy przedostatni. Strażnik przechodzi się nerwowo po campingu sprawdzając czy wszyscy wyszli.

Szlak wiedzie w górę na przełęcz Johna Gardnera. Jest to najwyższy punkt na tym trekkingu – 1200 m n.p.m. Ścieżka zaczyna się wić powoli przez las, choć podejście nie jest strome to z racji tego, że jest ślisko, a błoto momentami sięga poza kostki, idzie się dość wolno. Potem wychodzimy na rumowisko głazów i szlak zaczyna się piąć w górę trochę ostrzej. Takim terenem podążamy aż do przełęczy. Pogoda jest idealna – szczerze mówiąc nie spodziewaliśmy, że Patagonia ugości nas słonecznymi dniami. Można spokojnie iść w krótkim rękawku. Plecaki trochę ciążą, ale wysiłek wynagradza nam nieziemski widok na lodowiec! (Już zaczyna mi brakować epitetów, żeby opisać te scenerie, ale wierzcie mi, nie przesadzam!) Gdy już się ponapawamy widokiem i przegoni nas wiatr, zostaje nam ostatni odcinek – ok. 3 km w dół stromą ścieżką. Na początku schodzimy terenem skalnym, a potem znów zanurzamy się w las i lawirujemy między korzeniami.

Docieramy do Paso! Pogoda jest nadal piękna, słońce świeci, mimo wiatru jest naprawdę ciepło. Obiecaliśmy sobie, że po przejściu przełęczy wypijemy zimne piwko, niestety w tym schronisku nie sprzedają niczego. Bierzemy karimatę, okulary przeciwsłoneczne i wykładamy się do słońca na skale z widokiem na lodowiec.

Kry, które oderwały się od lodowca Grey. Fot. Ewa Kolbusz

Dzień szósty (Paso – Grey, 7 km, 5h, 400 m przewyższenia)

Wstajemy wcześnie obudzeni wyciem wiatru i lekko zaniepokojeni, że chmury które przywiał nie zwiastują nic dobrego. Jemy szybkie śniadanie, rzucamy jeszcze spojrzenie na lodowiec (myśląc, że szybko go nie zobaczymy) i ruszamy w kierunku Gray’a. Szlak wiedzie początkowo przez las, ale niedługo wychodzimy na skalisty trawers. Wąska ścieżka wije się zakosami dość ostro w górę. Wieje. Bardzo. I kropi. Z mozołem zdobywamy kolejne metry. Stromsze i bardziej eksponowane momenty są gdzieniegdzie zabezpieczone barierkami. Pod nami lodowiec. Jego błękitny kolor odcina się mocno od skał. Po paru kilometrach wchodzimy w las, wiatr trochę cichnie. Na tym szlaku jest do przejścia kilka linowych mostów. Jest to duża atrakcja, niektórzy idą w górę z Greya tylko po to żeby je zobaczyć. Dla nas też to jest atrakcją, szczególnie, że wieje, a mostem rzuca na prawo i lewo. Dla tych z choroba lokomocyjna nie zaleca się patrzenia w dół.

Lodowiec Grey i tęcza po deszczu. Fot. Ewa Kolbusz

Ciało zaczyna już powoli odczuwać kolejny dzień z plecakiem. Stopy bolą i myślę już tylko o tym, żeby zrzucić z siebie ciężar, ale – jak to w Patagonii – widoki wynagradzają wszystko i niwelują cierpienia.

W końcu docieramy do schroniska. Nie jest ono tak malowniczo położone jak poprzednie, bo skrywa je las, ale ratuje nas to przed silnym wiatrem.

Schronisko i kemping są dość duże i czyste. Jest kuchnia do gotowania, prysznice z ciepłą wodą (w końcu!) i mały sklepik z najpotrzebniejszymi rzeczami, miejscowym piwem i internetem (15min ok. 3 tysiące pesos). Bierzemy dwie puszki piwa i choć wieje i kropi idziemy na punkt widokowy usytuowany nad jeziorem, naprzeciwko czoła lodowca. Widok jest niesamowity bo oprócz czoła lodowca możemy podziwiać ogromne bloki błękitnego lodu tuż przy brzegu, na wyciągnięcie ręki!

Szum wiatru kołysze nas do snu. Mimo że jego porywy są dość solidne, noc jest niewyobrażalnie ciepła!

Paine Grande i Cuernos widziane znad jeziora Pehoe. Fot. Ewa Kolbusz

Dzień siódmy (Grey – Paine Grande, 11 km, 3.5 h )

Dziś czeka nas relatywnie krótki odcinek więc pozwalamy sobie na dłuższy sen. Dzień jest piękny, słoneczny i ciepły, mimo że bardzo wieje. Na początku czeka nas kawałek podejścia rzadkim lasem, w którym jeszcze widać skutki ostatniego pożaru – osmalone lub spalone kikuty drzew stercza po obu stronach szlaku. Wspinamy się powoli w górę. Pogoda robi się coraz lepsza, chmury ustępują miejsca pełnemu słońcu. Jest naprawdę ciepło! O takiej pogodzie w Patagonii nawet nie marzyliśmy. Widoki jak zwykle – sami wiecie 🙂 Byłoby idealnie gdyby nie wiatr. Wraz ze zdobywaniem wysokości daje się coraz bardziej we znaki. Gdy wychodzimy na grań, odczuwamy go już z całą mocą. Huczy jak nadjeżdżający pociąg. Mimo że mam ciężki plecak i razem z nim ważę około 75kg, to rzuca mną na prawo i lewo Gruba karimata przymocowana do plecaka sprawia, że cała konstrukcja jest jak żagiel. Wieje z tyłu, a podmuchy lawirujące między wzgórzami sprawiają, że zataczam się jak pijana. Jeden z mocniejszych mnie przewraca. Na szczęście nic się nie stało, upadłam na trawę, lecz wiatr nie opuści nas już przez cały dzień. Idziemy z trudem. Z każdym krokiem trzeba przewidywać, z której strony uderzy, inaczej ląduje się na ziemi. Docieramy do schroniska naprawdę zmęczeni. To było tylko 3.5 godziny marszu w pięknym słońcu, ale wiatr wyssał z nas naprawdę dużo energii.

Paine Grande leży w pięknym miejscu nad zatoką, z widokiem na majestatyczne Cuernos del Paine i Mascarę. Niestety wiatr nawet tu nie daje wytchnienia i rozłożenie namiotu to prawdziwa ekwilibrystyka. Schronisko jest duże, kuchnia ogromna, prysznic ciepły, ale nie jest tak urokliwe jak poprzednie – duża ilość turystów i głośnych dzieciaków, robiących imprezę na polu namiotowym, nie sprawia, że mam ciepłe wspomnienia z tego miejsca.

Wieczorem wychodzimy jeszcze na punkt widokowy (wciąż walcząc z wiatrem), na magmowe wzgórza nad jeziorem Pehoe, z których można podziwiać Cuernos w całym majestacie. Po powrocie do namiotu zasypiamy z zatyczkami mocno wciśniętymi w uszy.

Paine Grande i Cuernos widziane ze szlaku do Italiano. Wiatr podrywa wodę z jeziora Skottsbrg. Fot. Ewa Kolbusz

Dzień ósmy (Paine Grande – Italiano i Britanico, 18 km, 7.5h, ok. 700 m przewyższenia )

Wstajemy rano obudzeni wyciem wiatru. Przegonił chmury znad naszego campingu, ale Cuernos i Mascara są schowane. Dolina Frances zasłonięta jest gruba warstwą, ciężkich, szarych chmur, które wytaczają się z niej na pobliskie jezioro. Wygląda nieprzystępnie. Owiane chmurami, granitowe ściany doliny, w kolorze żółtej ochry, kojarzą mi się z klimatem obrazów Beksińskiego. Ruszamy w jej stronę z nadzieja, że chmury zostaną przewiane. Na początku krótkie podejście pagórkami z magmy. Wieje. Mocno. Wiatr przewraca nas jak poprzedniego dnia. Podrywa wodę z jeziora, tworząc małe trąby powietrzne. Idzie się ciężko, ale widok Cuernos w pierwszych promieniach słońca hipnotyzuje i przyciąga jak magnes. Po 2.5 godzinach walki docieramy do schroniska Italiano. Szczęśliwie mamy rezerwacje, więc rozkładamy namiot, uzupełniamy kalorie i ruszamy w kierunku Britanico.

Szczyty Catedral i Castilo. Fot. Ewa Kolbusz

Szlak wije się brzegiem lasu, wzdłuż rzeki. Jest trochę stromiej niż poprzednio, ale bez plecaków, szybko pokonujemy kolejne metry, lawirując między dużymi kamieniami i korzeniami. Po 30 minutach docieramy do punktu widokowego, z którego można podziwiać lodowiec Frances spływający wschodnią galerią Paine Grande (3050m). Ściana jest potężna, a schodzące co jakiś czas lawiny dodają jej majestatu. Ruszamy dalej. Szlak pnie się w górę doliny. Po około 2 godzinach marszu w pięknym, pełnym słońcu docieramy do miejsca opisanego na mapie jako Britanico. Niewiele osób pamięta, że kiedyś był tutaj mały, skromny kemping (nie posiadający nawet sławojki). Ślad po nim można znaleźć w lesie po prawej stronie (resztki zabudowań), oraz na starych mapach CONAFu. Kemping służył pierwszym wspinaczom jako base camp. Zamknięto go, jak znacznie wzrósł ruch turystyczny w Torres – prawdopodobnie z powodów sanitarnych. Turystom nie pozwolono zatrzymywać się na noc powyżej Italiano, a base camp wspinaczkowy przeniesiono w inne, niedostępne dla zwykłych śmiertelników miejsce. Aby skorzystać ze wspinaczkowych kempingów czy miejsc biwakowych trzeba przedstawić władzom parku zezwolenie na ekspedycje – uzyskane w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Chile – paszport i ubezpieczenie wspinaczkowe.

Cuernos, Mascara, Hoja i Espada. Fot. Ewa Kolbusz

Już z Britanico widok jest niesamowity, a szlak prowadzi nas jeszcze 30 min dalej na punkt widokowy, z którego można rozkoszować się widokiem na całą dolinę. Przysiadamy na skale i w ciszy, graniczącej z nabożnością, podziwiamy okoliczne szczyty. Panorama jest niesamowita! Sterczące pionowo granitowe iglice przyspieszają bicie serca nie tylko wspinaczy! (Choć mamy smutne wrażenie, że część ludzi wdarpała się tutaj tylko po zdjęcie na insta… ). Siedzimy oczarowani i wypatrujemy potencjalnych linii, marząc o tym, że niektóre mogłyby być dostępne kiedyś i dla nas ( abstrahując od patagońskiej pogody…. to może po kilku latach ładowania znalazłyby się ze dwie …). Siedzimy jeszcze dobre kilkanaście minut jak zahipnotyzowani, przytłoczeni majestatem tego co widzimy.

Wracamy powoli, żałując, że nie możemy zostać w tym miejscu dłużej. Zasypiamy wieczorem pod namiotem. W nocy kilka razy budzi nas huk seraków odrywających się z lodowca Frances.

Widok na Cuernos (szczyt i schronisko o tej samej nazwie) ze szlaku do Torre Central. Fot. Ewa Kolbusz

Dzień dziewiąty (Italiano – Camping Central, 17km, 7 h)

Wstajemy rano i pakujemy namiot ze świadomością, że to ostatni dzień trekkingu. Po tylu dniach czuć już zmęczenie, a żołądek daje znać, że chętnie zjadłby coś smaczniejszego i bardziej kalorycznego niż liofy. Mnie stopy bolą już tak bardzo, że nawet to, iż plecak jest już dużo lżejszy, niewiele im pomaga.

Ruszamy z mozołem w dół, po drodze mijając schronisko Frances i Cuernos. Co chwilę obracając się za siebie, podziwiamy niesamowitą sylwetkę Cerro Cuernos. Szlak prowadzi nas na brzeg jeziora Nordenskjöld i ciągnie się wzdłuż niego. Ścieżka wznosi się i opada nieznacznie, wijąc się po magmowych pagórkach by na końcu wyjść na trawiastą równinę przed kempingiem Centra. Jesteśmy! Smutek miesza się z radością, że można zdjąć buty i że jutro nie trzeba będzie już nigdzie iść! Rozmawiamy już tylko o tym co zjemy w Puerto Natales (pizza!). Niestety nasza radość i entuzjazm nie trwają zbyt długo… Napotkana po drodzę para Amerykanów informuje nas o sytuacji na świecie… Jest 17 marca. Odcięci przez 9 dni od internetu i zasięgu telefonów, nawet nie podejrzewaliśmy co się wydarzyło. Z poważnymi i smutnymi minami, mówią nam, że wybuchła pandemia, zamknięto granice i wszystkie Parki Narodowe w Chile – również Torres – co oznacza, że można dokończyć już zaczęty trekking, ale nikt inny nie może wejść. Na początku reagujemy z lekkim niedowierzaniem, nie pozwalamy się ogarnąć panice. Władze parku udostępniły za darmo internet, żeby można było sprawdzić wiadomości – dopiero wtedy orientujemy się jak poważna jest sytuacja. Planowo w Ameryce Południowej mieliśmy zostać jeszcze ok. 10 dni i wrócić do Argentyny by spędzić tydzień El Chalten, włócząc się z namiotem po parku. Argentyna zamknęła granice, odcinając nam możliwość powrotu do domu (mieliśmy lot z Buenos)…. I tak zaczyna się nasz – trwający w sumie 9 dni i kosztujący nas mnóstwo stresu (i niestety pieniędzy) – powrót do Polski. Ale to już zupełnie inna historia….

Widok na Torres z drogi do Laguna Armaga. Fot. Ewa Kolbusz

Po więcej zdjęć zapraszam na mój instagram: @ewakolbusz_landscapephoto