Przeprowadziłem niedawno małą ankietę wśród kolegów ze „środowiska”, pytając ich czy wiedzą kto pierwszy podjął udaną próbę samotnego przejścia, w zimie, słynnej „trylogii” północnych ścian Grandes Jorasses, Eigeru i Matterhornu. Na ogół padała odpowiedź (poprzedzona chwilą zastanowienia — „Może facet coś wykombinował?”): „Noo… Profit”. Nie moi drodzy, nie Profit lecz Tomo Ćesen. Dziś już nie trzeba nikomu tłumaczyć kto zacz, ale wówczas, w zimie 1986 r., była to postać prawie zupełnie nieznana. W ciągu tygodnia, podróżując samochodem między Szwajcarią a Francją, przeszedł samotnie drogę klasyczną na północnej ścianie Eigeru, Całun na Grandes Jorasses i północną ścianę Matterhornu. Ta, nieco dziwna, kolejność pokonywanych ścian wymuszona była… finansowymi możliwościami wspinacza. Gdyby w środku całego przedsięwzięcia zepsuła się pogoda, Ćesena nie byłoby stać na przeczekanie w Szwajcarii i najprawdopodobniej musiałby przerwać próbę. Miał natomiast możliwość zatrzymania się „w razie czego” u przyjaciół w Chamonix.
Znane nam skądinąd kłopoty trapiły Ćesena jeszcze do niedawna. Trzeba było kilku lat i nieprawdopodobnie ryzykownej serii „solówek” na wielkich ścianach, aby zamknięty w sobie Słoweniec stał się gwiazdą pierwszej wielkości, odsuwając w cień wszystkich zachodnich „profi” alpinizmu. A przecież już w 1986 roku nie był nowicjuszem.
Urodzony w 1959 roku, w Kranj, w Słowenii, rozpoczął górską karierę w Alpach Julijskich, wapiennym masywie obfitującym w wielkie i trudne ściany, z ponad 1000-metrową zerwą Triglava na czele. Jako stosunkowo młody wspinacz zaczął jeździć na poważne wyprawy w góry wysokie. Brał udział w poprowadzeniu nowej drogi na południowej ścianie Alpamayo, w przejściu północnej ściany Piku Komunizma i w pierwszym wejściu północną ścianą Yalung Kang (8505 m). W czasie tej wyprawy po raz pierwszy zobaczył odstraszającą północną ścianę Jannu. Wydawało mu się wówczas, że dostrzega „pewne możliwości w środku ściany”. Później okazało się, że zmyliła go gra cieni.
W lecie 1986, mając już za sobą „trylogię” zimową, Ćesen pojechał w Karakorum, gdzie w samotnym ataku zdobył Broad Peak (8047 m). Jest jednym z nielicznych, którym udało się przeżyć hekatombę na K2. Wspinał się samotnie południową ścianą, a po osiągnięciu Żebra Abruzzów widząc, iż pogoda się psuje zrezygnował z drogi na szczyt i w porę wycofał się na dół. W 1987 roku spędził dwa miesiące na południowo-wschodniej grani Lhotse Shar. Miał wtedy okazję dobrze przyjrzeć się południowej ścianie Lhotse.
We wrześniu 1988 roku Ćesen dokonał drugiego przejścia (oczywiście pierwszego solo) drogi No Siesta na Grandes Jorasses (Povraznik, Glejdura, 1986). 1200-metrowa droga wiedzie potwornie stromą i trudną ścianą (lód 90°, skała 6b/A2) między filarami Croza i Whympera. Cesen jeszcze dziś ocenia to przejście jako jedno z najtrudniejszych w swojej karierze, twierdząc, że droga ta jest zbyt trudna, aby chodzić na nią z partnerem (!). Nawiasem mówiąc indagowany o motywy, dla których zaczął wspinać się samotnie Ćesen odpowiada, iż pokonywanie wielkich i trudnych dróg w pojedynkę pozwala mu uzyskiwać w czasie wspinaczki taki stopień koncentracji psychicznej i mobilizacji wszystkich sił, jakiego nigdy by nie osiągnął wspinając się z kimś drugim. W Himalajach niezaprzeczalny walor ma poza tym możliwość szybkiego pokonywania drogi, a tym samym skracania pobytu na dużej wysokości, przy często niepewnej pogodzie. Ćesen twierdzi też, że kiedy jest sam czuje się lepiej, bo nie musi się bać o współtowarzysza wspinaczki.
Rok 1988 i sezon zimowy 1988/89 był wprawdzie zaplanowany pod kątem treningu przed wyjazdem na Jannu, ale też co to był za trening! Ogromna większość znanych mi wspinaczy byłaby szczęśliwa, gdyby takie „treningowe” przejścia mogły ukoronować ich górską karierę. Wystarczy wymienić tylko pierwsze samotne, zimowe przejście Moderne Zeiten na Marmoladzie (7h!), czy drogę Gabarrou — Long na Czerwonym Filarze Brouillard na Mont Blanc (oczywiście także solo). „Cykl treningowy” uzupełniła seria samotnych przejść w Alpach Julijskich, w tym Crna Zajeda na Travniku (VIII, zima). Po tym wszystkim Tomo doszedł do wniosku, iż stać go na pokonanie samotnie północnej ściany Jannu. Nie odstraszył go bynajmniej fakt, iż na tej 2800-metrowej ścianie nie ma żadnej drogi i nikt nie wie na jakie trudności można tam trafić. Na tę samobójczą, wydawałoby się, ekspedycję zabrał ze sobą tylko swego przyjaciela, lekarza Jani Kokalja, który miał na niego oczekiwać w bazie. W Nepalu dołączyli do nich oficer łącznikowy i kucharz. 22 kwietnia 1989 roku ta, jedna z najmniejszych i najbardziej zuchwałych ekspedycji w historii himalaizmu założyła bazę na wysokości 4600 m, na skraju lodowca Khumbakarna. Po zlustrowaniu ściany Cesen zorientował się, że pierwotny zamiar pokonania jej drogą biegnącą blisko środka jest praktycznie niewykonalny, ale też nie mógł zaplanować alternatywnej linii wspinaczki przed pokonaniem labiryntu skalno-lodowego w dolnej partii urwiska.
Wspinaczkę rozpoczął 27 kwietnia, po południu (ze względu na niebezpieczeństwo lawin chciał przebyć dużą część ściany w ciągu nocy). Zabrał ze sobą dramatycznie mało sprzętu i żywności. Razem z 50 metrami liny (6 mm) całość „nie miała prawa” ważyć więcej niż 6 kg. Miał ze sobą 0,5 kg żywności i 1 litr napoju. Nie wziął nawet maszynki butanowej. Ubrany był w kombinezon goretexowy, pożyczony od znajomego fotografa z Chamonix.
Po przebiciu się przez labirynt seraków i szczelin lodowca zagradzającego drogę do podstawy ściany, Cesen zaatakował jej dolną, lodową część. Po pierwszych 200 metrach trafił na fragmenty pionowego lodu, potem zaczął się „mikst” — kuluary o nastromieniu 70-75° i niekiedy skała. 28 kwietnia rano, po całonocnej wspinaczce Tomo dotarł do skalnej części ściany, na wysokości ok. 7000 m. Wykorzystując ledwo przyklejone do skały kryształy lodu „przekradł się” przez gładką płytę. Od tego momentu wiedział już, że nie ma odwrotu. Pozostała mu tylko droga w górę. Trudności nie zmniejszały się. Napotkał serię granitowych, 30, 40-metrowych płyt spiętrzonych jedna nad drugą, jak gigantyczne schody. Wysokość i zmęczenie długotrwałą wspinaczką dawały mu się we znaki. „Odpoczywał” wisząc na czekanie wbitym w 10-centymetrową pokrywę lodową. Czasem mógł rozluźnić mięśnie rąk, klinując skorupę buta w szerokiej szczelinie. W którymś momencie został zmuszony do wykonania wahadła. Po raz kolejny zdał sobie sprawę z niemożliwości odwrotu. Czuł coraz większe zmęczenie nie tylko fizyczne, ale i psychiczne…
Niespodziewanie wydostał się z pionowych skał w śnieg grani szczytowej. Powiedział sobie wówczas, że na razie ma dość tego rodzaju tortury. O 1530 doszedł do szczytu. Minęły 23 godziny wspinaczki non-stop. Na południu rozciągało się morze szarych chmur..
Wiedząc, iż pogoda zwykle psuje się popołudniami, rozpoczął prawie natychmiast odwrót drogą japońską. W burzy śnieżnej zmuszony został do biwaku, a raczej przeczekiwania niepogody w szczelinie na górnym polu lodowym. Szczękając zębami, nie mogąc opanować drżenia przemarzniętych i przeforsowanych mięśni dotrwał do 2 po północy. Gdy pogoda zaczęła się nieco poprawiać, ruszył w dół. Zmyliwszy drogę w ciemnościach, musiał zjeżdżać z 15-metrowej wargi lodowej. Nie wiedząc jak długi będzie zjazd, przywiązał pojedynczą linę „na sztywno”, a po dojechaniu do ziemi odciął pozostałą część. Z resztką liny kontynuował zejście zjeżdżając jeszcze kilka razy. Gdy dostał się na lodowiec Khumbakarna napięcie opadło, zniknęła koncentracja. Szedł w labiryncie lodowych bloków zataczając się jak pijany. Gdy spotkał wychodzącego mu na przeciw przyjaciela stało się oczywiste, że najzuchwalsze przedsięwzięcie w dziejach himalaizmu zakończyło się szczęśliwie.
Prawie dokładnie rok później Ćesen znów pojawił się w Himalajach, pod południową ścianą Lhotse. Znalazł się tam po całej serii nieudanych prób jej zdobycia, po klęskach dużych wypraw organizowanych przez himalajską elitę. Świat alpinistyczny ciągle był pod wrażeniem tragicznego akcentu w historii zdobywania „ściany XXI wieku”, jakim była śmierć Jerzego Kukuczki. Po tym wszystkim plan Cesena wydawał się co najmniej szalony. Co prawda słoweński alpinista owiany już był sławą zdobywcy północnej ściany Jannu, ale w tym przypadku kontrast między wielkimi wyprawami, pełnymi sławnych nazwisk a samotnym wspinaczem, który nie bierze ze sobą w ścianę nawet kompletu sprzętu biwakowego, wydawał się zbyt rażący. A jednak stało się!
Zaaklimatyzowany w ciągu kilku wyjść na grań Lhotse Shar, Ćesen wystartował 22 kwietnia, o 1700. O 8 rano następnego dnia osiągnął 7500 m. Znalazł dobre miejsce na biwak i przespał kilka godzin, by wyruszyć w górę po południu. Na wysokości 8200 m pod skalną barierą stanowiącą kluczową przeszkodę w drodze na szczyt, był o 2100. Spędził tam trudną noc, w niewygodnym miejscu dręczony przez zimno i wiatr. Następnego dnia w ciągu kilku godzin pokonał skalne trudności (V-VI). Na uskoku zostawił linę przygotowaną do zjazdu, aby zabezpieczyć sobie powrót. Aż do wierzchołka nie napotkał istotnych przeszkód, ale odczuwał skutki wyczerpania. Na szczycie Lhotse stanął 24 kwietnia, o 1420. Wracał drogą wejścia. W czasie powrotu ogarnęła go lawina pyłowa. Na szczęście wyszedł z niej bez szwanku. Po trzecim biwaku, wrócił do bazy o 7 rano, 25 kwietnia. „Czysta”, fachowa robota. W przeciwieństwie do eskapady na Jannu, tym razem Ćesen nie szedł zupełnie w nieznane. Dysponował znakomitą dokumentacją fotograficzną wykonaną przez jugosłowiańską ekspedycję z 1981 roku. Na jej podstawie już wcześniej opracował linię najbezpieczniejszej drogi. Zagadką pozostawała tylko skalna bariera powyżej 8000 m, ale i z nią sobie poradził.
Artur Hajzer dowiedziawszy się o wyczynie Jugosłowianina powiedział: „A więc zaczął się XXI wiek”. Ćesen stwierdził jednak, że technicznie ściana Lhotse okazała się łatwiejsza od Jannu i tylko jej gigantyczne rozmiary i zagrożenie obiektywnymi niebezpieczeństwami zrobiły na nim istotne wrażenie. Wspominając ostatni biwak w ścianie pisał, że wydało się, iż „cała Lhotse drży od lawin”. Z pewnością znajdował w tej sytuacji potwierdzenie dla swych własnych słów, że nigdy „nie powinniśmy czuć się najlepsi”, bo alpinizm to „walka z samym sobą” i „respekt dla gór”.
Co więcej można o nim powiedzieć? Ćesen jest niewątpliwie fenomenem w światku alpinistycznym. Przy jego dokonaniach osiągnięcia czołówki himalaistów przypominają wprawki kursantów. Jest bardzo wszechstronny i niezmordowany w
treningu, przy czym za jego podstawową formę uważa po prostu wspinanie. Ponoć co weekend jeździ w góry. W skałach prowadzi drogi o ekstremalnych trudnościach, na które na ogół porywają się tylko ludzie prowadzący trening stricte skałkowy. Utrzymuje się z robót wysokościowych i pisania wspinaczkowych „kawałków” dla prasy.
Uważa, że wszystkie umiejętności techniczne i wytrenowanie niemal nic nie znaczą bez odpowiedniego przygotowania psychicznego. „Mocna psyche to podstawa wspinania” – tak można streścić jego pogląd na temat niezbędnych predyspozycji dobrego alpinisty. Odstręcza go „francuski” model sportowego działania w górach – z helikopterami, zapleczem technicznym, szumem i reklamą. Ceni spokój i poczucie przebywania wśród prawdziwie dzikiej przyrody z dala od ludzi, gdy jest się zdanym tylko na siebie. Myśli o wyjeździe w dzikie góry Kanady i o zachodniej flance Annapurny 1.
Taki jest Tomo Ćesen, sportowiec – ekstremalista, „numer 1” w Himalajach, wspinacz, który nie zapomniał o tym, co leżało u podstaw starego dobrego alpinizmu.
Stanisław Kalita
P.S. Ostatnio pojawiły się w prasie doniesienia o zarzutach jakie Ćesenowi postawił Christoph Profit. Oświadczył on mianowicie, że zdobycie wschodniej ściany Lhotse jest najprawdopodobniej mistyfikacją. Twierdzi, iż świadczy o tym m.in. fotograficzna dokumentacja przejścia, w tym panorama szczytowa zrobiona, wg Profita, z zupełnie innego miejsca. Po czyjejkolwiek stronie nie była by racja, pozostaje żal i niesmak.
Tam gdzie ważna powinna być tylko walka człowieka z górami dochodzą do głosu niezdrowe ambicje i zawiści. Sądzę iż warto pamiętać o tym, że Ćesen odebrał zdecydowanie Profitowi miano najsłynniejszego „solisty” świata, i że dotąd nikt nie kwestionował ani jednego z osiągnięć Słoweńca, z przejściem północnej ściany Jannu włącznie.