Kiedy zmęczonemu i znudzonemu ciągłym krążeniem miedzy skałkami a Tatrami staje Ci nagle przed oczyma miraż Himalajów, Alp lub co najmniej kanionu Verdon, odpędzasz te kuszące wizje – Apage satanas! Nie dla mnie!
Brak forsy dusi wszelkie Twoje marzenie niczym zła czarownica. Doprowadzony do ostateczności widokiem Twych kolegów opuszczających kraj i udających się w daleki świat, w akcie rozpaczy bierzesz trochę godzin nadliczbowych, trochę prac zleconych, harujesz po nocach niczym dziki osioł, a pod koniec miesiąca dostajesz na chciwie wyciągniętą rękę całe tysiąc złotych – tytułem zapłaty za twą mordęgę. Patrzysz jak głupi na Kopernika, który zdaje się do Ciebie uśmiechać z politowaniem, a potem idziesz do knajpy, gdzie usiłujesz się upić za otrzymane dodatkowe pieniądze. Głowę masz jednak silną i marny tysiączek nie starcza na to, by skutecznie zwalić Cię i nóg i dać zapomnienie. Skacowany, zły i zrezygnowany idziesz ulicą i nagle w Twe mętne oko wpada plakat: pół-naga dziewczyna, Twoja klubowa koleżanka, wisząc na linie myje okno wieżowca. To Ci daje do myślenia: być może Twoje ciało nie nadaje się do tego, by kokietować nim łakomie wybałuszających oczy urzędników z drugiej strony szyby. Może jednak podobna do tej praca wystarczy i trochę więcej forsy wpadnie do kieszeni.
I cóż się okazuje? Oczywiście. Tylko Ty o niczym nie wiedziałeś! Twoi koledzy już od dawna oddają się intratnym zajęciom, jak malowanie kominów, hal fabrycznych, mycie szyb, tynkowanie wieżowców itp. Teraz już wiesz, dlaczego większość z nich może pozwolić sobie na zagraniczne, atrakcyjne wyjazdy i rozbija się zachodnimi samochodami.
Nachodzi Cię niepowstrzymana żądza zdobycia dodatkowych paru tysięcy, które pozwoliłyby Ci na zagraniczne wojaże. Rzecz okazuje się być dość trudna, albowiem zamknięte kręgi wspinaczy zarabiających we wspomniany sposób nie dopuszczają obcych. Jesteś jednak wytrzymały i udaje Ci się wreszcie po dłuższym szukaniu wejść dostać jakiś ochłap z łaski na uciechę.
Hala produkcyjna jednej z większych polskich hut nie budzi Twego zaufania: metalowe konstrukcje, które masz malować zawieszone są nad ziejącymi ogniem zbiornikami z płynną surówką, obok zaś z potwornym hukiem jeżdżą suwnice. Cóż jednak robić? Przywoławszy na pamięć błogą wizję paru wartościowych papierków bierzesz się do roboty. Nieźle Ci to nawet idzie, machasz więc ochoczo pędzlem starając się jak najdokładniej wykonać prace. Zajęty nią bez reszty nie zauważasz, że Twoi koledzy przesunęli się dyskretnie w inny kąt hali. Jest Ci ciepło, coraz cieplej… Rura, na której siedzisz zaczyna parzyć Ci tyłek. Jedno spojrzenie w dół tłumaczy – zbiornik z surówką przesunął się nieco w Twoją stronę i zieje ogniem niczym otchłań piekielna. Jeszcze chwila, a rozżarzysz się jak węgielek. Szarpiesz się, chcąc uciec z tego straszliwego miejsca, lecz autoasekuracja, którą założyłeś własnoręcznie jest niezawodna. Z drugiej strony hali dobiega Cię rechot kolegów, kiedy z tyłkiem czerwonym jak u pawiana udaje Ci się wreszcie umknąć z gorącej pułapki. Oddychasz z ulgą. Ale cóż to?
Aha. stanąłeś na drodze suwnicy, która zmiażdży Cię na papkę. Dobrze, że masz silne łapy, wisząc bowiem na nich nad 40-metrową otchłanią unikasz straszliwego losu. Lecz czymże są Twoje nędzne wyczyny zrodzone z podłego strachu wobec akrobatycznych sztuk Twych kolegów, którzy, widać to wyraźnie, chcą pokazać Ci jakim jesteś łamagą. Serce staje Ci w piersi, gdy widzisz jednego z nich, jak skacze po metalowych prętach nad piekielną otchłanią. A ten drugi, który przyciskając się tyłem do ściany pełznie z dwoma wiaderkami pełnymi farby po 10-cio centymetrowym gzymsie gwiżdżąc na asekurację? Zamykasz oczy i zatykasz uszy nie chcąc ni widzieć, ni słyszeć wrzasku towarzysza wpadającego do kotła z surówką. Ale nic się nie dzieje i odczuwasz wstyd, że Ty się boisz, nie potrafisz… Obiecujesz sobie jednak na przyszłość postarać się o mniej „gorącą „pracę.
Okazja taka nadarza się niebawem: masywny opad śniegu aż prosi się o to, by strącić go z dachów. Bierzesz więc łopatę i z paroma kolegami udajesz się na wyżyny pewnej instytucji, która płaci po 180 zł. za metr kwadratowy czystej przestrzeni dachowej.
Z podziwem patrzysz, jak Twoi koledzy dostają się na ów dach skrótem – łojąc dilfrem w górę zlodowaciałą rynną. Ty wolisz nie ryzykować i chyłkiem, schodami dostajesz się na dach. Widzisz z rozpaczą, jak gonią Cię ironiczne spojrzenia Twych towarzyszy…
Ho, ho, jak energicznie zabrali się za pracę! Widać, że chcą zarobić jak najwięcej metrów kwadratowych. Zwały śniegu lecą niczym tatrzańskie lawiny. Patrzysz w dół i z przerażeniem widzisz, jak spora grupa ludzi złorzecząc najgorszymi wyrazami wygrzebuje się spod śniegu. Pryskają co prędzej na boki, albowiem z góry leci nowa, nie mniejsza porcja białej śmierci.
Teraz kolej na rynny: siedzisz i wydłubujesz subtelnie lód, starając się rzecz zrobić jak najdokładniej, z jak najmniejszym uszczerbkiem dla państwowego mienia. Za to Twoi towarzysze idą jak burza, kawały lodu i odrąbanej rynny lecą w dół niczym bomby.
Chyba zabiliście staruszkę – szepczesz w przerażeniu, albowiem rzut oka ukazuje Ci jakąś krwawą plamę rozłożoną pod Waszym miejscem pracy.
Nie szkodzi, szybciej będzie w niebie – wzrusza ramionami czołowy as skałkowej wspinaczki.
W ferworze walki nie dostrzega, że Ty siedzisz na jego „torze” i jednym, szybkim ruchem czekana zwala Cię w dół. Dyndasz więc rozkosznie nad ulicą, na głowę lecą Ci kawały lodu i sople strącane przez uczynnych kolegów, a tłum gapiów po drugiej stronie ulicy gęstnieje…
– Trzeba by po straż pożarną! – dobiegają Cię stroskane głosy.
– Długo tak nie wytrzyma – piszczy jakaś kobiecina.
– Ale dynda! – cieszy się gruby dzieciak i klaszcze w dłonie, a Ty nawet nie możesz
napluć mu na głowę, bo stoi za daleko.
Usiłujesz wyprusikowac na górę. ale lina jest tak zalodzona, że po chwili rezygnujesz, zdając się na łaskę losu, który wyraźnie Ci sprzyja, bo po niedługiej chwili z piskiem opon i wyjącą syreną zajeżdża czerwony wóz. Wysypuje się z niego kupa dziarskich strażaków, którzy w okamgnieniu rozciągają pod Tobą płachtę
– Odetnij się pan! – padają życzliwie uwagi
– Boi się biedaczek! – zawodzi kobiecina.
Ty zaś, purpurowy ze wstydu nie robisz nic, albowiem nie masz przy sobie ostrego narzędzia, zęby już dawno nie te, a poza tym lina klubowa…
W pewnym momencie czujesz jednak, że coś uwolniło Cię nagle: to koledzy, nie wiedzący o świecie bożym, łupiący lód jak w transie, przecięli sztychówką linę, nie martwiąc się że klubowa. Z wrzaskiem lecisz w dół, spadasz na płachtę, odbijając się od niej jak piłka. Towarzyszy Ci przeciągłe oooooo! gawiedzi.
Po paru miesiącach czekania nadchodzi wreszcie słodka chwila odbioru należności za Twą ciężką i niebezpieczną pracę. Z radością patrzysz na odliczane Ci na rękę 15 tyś. Coś każe Ci jednak zatrzymać się w drzwiach, gdy należność pobiera Twój klubowy kolega. Twoje oczy stają się coraz bardziej okrągłe, a w głowie huczą Ci tysiące dzwoneczków.
– Słabo Ci? – pyta ktoś i podążając wzrokiem za Twą wyciągniętą oskarżycielsko ręką odlicza wraz ze skarbnikiem: 197 tysięcy, 198,199,200, 201….
Be-Be